Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3. Sierra Simone
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3 - Sierra Simone страница 5

Название: Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3

Автор: Sierra Simone

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Эротика, Секс

Серия:

isbn: 978-83-66520-06-6

isbn:

СКАЧАТЬ Rozumiem, że o nic więcej nie mogę cię prosić. Przepraszam, Morgan. Za Pragę, za Glein, za wszystko.

      – Za późno na…

      – Być może. Ale i tak chcę, żebyś to wiedziała. Nie ma nocy, żeby nie nawiedzało mnie w koszmarnych snach wspomnienie Glein… i cała tamta pierdolona wojna. Wtedy cię zawiodłem. Nie chciałem tego zrobić, starałem się, jak mogłem, ale mimo to cię zawiodłem. Wciąż czuję ciężar odpowiedzialności i nigdy sobie nie wybaczę. Zwłaszcza teraz, kiedy wiem, że mamy syna.

      Gdy Morgan odpowiada, jej głos jest cichy.

      – Okej, Maxen.

      – Okej?

      – Tak, okej.

      – Dziękuję.

      – Dobranoc, braciszku.

      – Dobranoc, Morgan.

      3

      Ash

      teraz

      W nocy nie spałem. Nie spodziewałem się, że zasnę, a jednak to zawsze boli, kiedy mnie dopada. Bezsenność. Dręczące wspomnienia. Poczucie winy. Nieustanne rozpamiętywanie: a gdybym?; a gdybym?; a gdybym?

      A gdybym wówczas w Glein uratował wszystkich?

      A gdybym znalazł sposób na to, by mniej naszych wrogów musiało zginąć?

      A gdybym lepiej zadbał o bezpieczeństwo Greer, zanim uprowadzili ją ludzie Melwasa?

      Fala tych gdybań wzbiera i sięga w przyszłość – a gdybym ubłagał Embry’ego, żeby wrócił? A gdybym nie zwlekając, wziął się za Melwasa? A gdybym powiedział sobie „pieprzyć wszystko” i poleciał najbliższym samolotem do Seattle, żeby wreszcie poznać mego syna?

      Potem fala załamuje się, opada z hukiem i cofa się w przeszłość. Niemające końca kłębowisko wątpliwości. Znałem tylko jeden sposób na to, by przetrzymać wątpliwości, rozdzielić winę i troskę jak biblijne morze, lecz ten sposób był dla mnie stracony. Mój mały książę uciekł, moja mała księżniczka jest w innym mieście. Nie mam z kim walczyć, nie mam kogo wychłostać, nie mam kogo całować. Nie mam nikogo, komu mógłbym wetknąć, i w ten sposób ulżyć swoim cierpieniom.

      Pierdolenie. Tego mi trzeba. Te chwile tuż przed odejściem Embry’ego, gdy zaciskałem palce na jego marynarce, a jego ciepłe palce delikatnie zgłębiały zakątek, którego tak długo mu odmawiałem…

      Boże, ileż bym oddał. Moje królestwo. Oddałbym duszę, żeby tylko mieć Embry’ego przed sobą. Na powrót schwyciłbym go za marynarkę, a potem wcisnąłbym jego twarz w dywan. Zdarłbym z niego spodnie. Jak śmiałeś, jak ty, kurwa, śmiałeś – wysyczałbym mu w ucho, układając się na nim. Przygwoździłbym go do podłogi, trzymając ręką za kark, i dałbym mu odczuć każdy kilogram mojego gniewnego ciała. Rozpierdoliłbym go na pół.

      nazajutrz rano Belvedere zastaje mnie w siłowni, rozdzianego do pasa i zlanego potem.

      Belvedere ma około dwudziestu pięciu lat, jest Latynosem, a jego miękko opadające czarne włosy, obcisłe kardigany i okulary w modnej oprawie zdradzają ten sam poziom dbałości o styl, jaki cechuje go we wszystkim innym, co czyni go tak znakomitym asystentem. Podobnie jak niezmącony spokój w każdych okolicznościach. Nie komentuje ani mojej znękanej miny, ani spoconego ciała.

      – Dzień dobry, panie prezydencie.

      Mruczę coś w odpowiedzi, wykonując ostatnie cztery podciągnięcia na drążku, staję na macie i sięgam po ręcznik.

      – Mamy dziś pełne ręce roboty – kontynuuje Ryan, niezbity z tropu.

      Widział mnie już w każdym możliwym stanie ducha i ciała, zmęczonego, zapoconego, w negliżu, w paskudnym nastroju podczas jazdy wynajętym samochodem, w kącie szkolnej auli, w słonecznej spiekocie na dorocznym festynie stanowym. Jest moją prawą ręką, doradcą i ochroniarzem w jednym – moim giermkiem, o ile to staroświeckie słowo w ogóle coś wam mówi. Zrywa się wcześniej ode mnie i zasypia, kiedy ja już śpię. Jego pracą jestem ja. Zarządza, wespół z moim sekretarzem, mymi podróżami i spotkaniami. Dba o to, by w trakcie wyjazdu do trzech miast moje świeżo wyprane garnitury za każdym razem trafiały do właściwego hotelu. Podaje mi markery, gdy rozdaję autografy na wiecach, nosi za mną zapasowe krawaty, odbiera telefon, kiedy ja nie mogę tego zrobić. Jest moim cieniem, a po ostatnim wieczorze również moim najlojalniejszym przyjacielem.

      Oczywiście, ja i Embry nigdy nie byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Kiedy się poznaliśmy, Embry uważał mnie za wroga, a ja byłem nim oczarowany. Potem się w nim zakochałem, a on od tej pory raz po raz łamie mi serce.

      Wyginam ręce za plecami tylko raz, lecz dość mocno, by wywołać protest kości i ścięgien. Robię to, by sobie przypomnieć, że jestem w stanie czuć coś więcej niż to. Niż on.

      Mój mały książę.

      – No to co tam dzisiaj mamy w rozkładzie? – Rzucam ręcznik do kosza i biorę do rąk teczkę podsuniętą przez Belvedere’a. W środku znajduje się plan dnia i kilka notatek służbowych sporządzonych przez mój zespół, do przejrzenia.

      – O ósmej trzydzieści sekretarka zreferuje aktualności… – Belvedere odbiera ode mnie teczkę i podaje mi butelkę z wodą, a ja wlewam ją w gardło z prawdziwą przyjemnością. – O dziewiątej trzydzieści, jak co dzień, raport Gawayne’a i narada w sprawach bezpieczeństwa narodowego. Potem rozmowa telefoniczna z nowym premierem brytyjskim, a później wizyta w liceum w Pine Ridge, transmitowana przez telewizję i w ogóle solidnie obsłużona przez media. Merlin chce, żebyś wykorzystał to jako okazję do przypomnienia wyborcom o swojej ubiegłorocznej inicjatywie dotyczącej ustawy o reformie infrastruktury rezerwatów.

      Merlin. Kolejna rana wymagająca szybkiej interwencji. Wyrzucam pustą butelkę do kosza na plastiki.

      – Nie będę szczycił się tym, że zrobiłem coś, co powinno być zrobione kilka dekad temu. To byłoby niegodziwe.

      – Mówiłem Merlinowi, że tak powiesz. Przewidział to i kazał radzić ci, żebyś to jednak zrobił.

      – Nie zrobię.

      – Uprzedzałem go, że i to powiesz. Prosił, żebym uświadomił ci, że skromność nie zapewni wam z Embrym reelekcji.

      Embry.

      Słysząc, jak Belvedere wypowiada jego imię, czuję się tak, jakby ktoś wywalił na światło dzienne moje bebechy. Przecieram twarz dłonią i modlę się w duchu, by sól kłująca mnie pod powiekami brała się z potu, nie z łez.

      – Co jeszcze? – pytam, nie odsłaniając twarzy.

      – Bakewell chce się spotkać w sprawie projektu ustawy o sankcjach przeciw Karpatii, krążącego po Kongresie. Umówiłem ją СКАЧАТЬ