Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3. Sierra Simone
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3 - Sierra Simone страница 2

Название: Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3

Автор: Sierra Simone

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Эротика, Секс

Серия:

isbn: 978-83-66520-06-6

isbn:

СКАЧАТЬ – tuż po dwudziestce, chudy osobliwą chudością nasuwającą na myśl ptaka lub ledwie podrośnięte drzewko zimą. Blady, z niemal czarnymi oczami. I może sprawiały to jego wyraziste i zarazem delikatne rysy, a może staroświecka elegancja stroju, lecz naraz poczułem się skrępowany. Swoją niedojrzałością i zwyczajnością. Uświadomiłem sobie, że noszę złachany T-shirt, dżinsy i adidasy kupione na kościelnym kiermaszu rzeczy używanych.

      Trzymał plastikową koronę w rękach, oglądając ją uważnie, jakby była jakimś arcydziełem z kutego złota, z głową pochyloną w zamyśleniu.

      – Twoja? – spytał w końcu, spoglądając na mnie spod ciemnych brwi. Mówił z osobliwym akcentem, którego z niczym nie skojarzyłem. Potem dowiedziałem się, że był Walijczykiem, lecz nigdy wcześniej nie słyszałem walijskiego akcentu. Nie miałem pojęcia, czego taki facet mógł szukać w upalny dzień w parku miejskim nad Missouri.

      – Ja… Hm, tak, wygrałem ją – wyjaśniłem niepewnie. Uniosłem rękę, w której ściskałem metalową rękojeść. – Wyciągając to z kamienia.

      Pokiwał głową, spoglądając na koronę z czymś w rodzaju szacunku, po czym wręczył mi ją.

      – Zatem ci się należy.

      W momencie, gdy schwyciłem koronę w palce, coś się stało. Coś ulotnego, niewysłowionego, wstrząsającego. Poczucie, jakby to się już kiedyś wydarzyło, dokładnie to samo. Jakbym już kiedyś tak stał z mieczem w ręku i jakby ten sam mężczyzna wręczył mi koronę, a ja przyjąłem ją od niego ze świadomością, że nic już nie będzie jak dawniej.

      Jednak to poczucie szybko uleciało uniesione naelektryzowanym przedburzowym wiatrem, a nieznajomy uśmiechnął się do mnie lekko i odwrócił, by odejść.

      Ale ja jeszcze nie byłem gotów na rozstanie z nim. Naraz ogarnął mnie niepokój, którego nie potrafiłem nazwać.

      – Co mam z tym zrobić? Z mieczem i koroną? – Wydawało mi się, że powinienem o to spytać, powinienem to wiedzieć i to on powinien mi to wyjaśnić.

      Przystanął i spojrzał w zasnute burzowymi chmurami niebo.

      – Najważniejszą sprawą, jeśli chodzi o noszenie korony i używanie miecza, jest wiedzieć, kiedy pora się ich wyrzec.

      To brzmiało tajemniczo. A zarazem jakimś cudem było absolutnie jasne.

      – A do tamtej chwili?

      – No cóż, do tamtej chwili używaj ich godnie. Do zobaczenia, Maxenie.

      Znał moje imię.

      Odszedł, a ja zostałem z nieprawdziwym mieczem w jednej i plastikową koroną w drugiej ręce. Potem rozpętała się burza i lunął deszcz.

      2

      Ash

      teraz

      Po wyjściu Embry’ego Moore’a powietrze w gabinecie się zmienia. Cząsteczki tlenu, azotu i argonu przegrupowują się, tworząc coś zatęchłego i apatycznego, coś ledwie podtrzymującego życie. Można brać oddech za oddechem i wciąż czuć brak, bo tego nie jest dość. Nie jest tego dość, by wypełnić płuca i nasycić krew tlenem. Kolejne organy zaczynają się wyłączać. Świat nieruchomieje i wypełnia się szumem.

      I oto tu jestem, każdy wdech i wydech rozbrzmiewa rzężeniem, nie przynosząc ani ulgi, ani zmiłowania. Bo zostałem sam i wszystkie moje błędy składają się na pewność, że Embry nigdy więcej nie będzie oddychać tym samym powietrzem co ja.

      Jednak to jeszcze nie jest najgorsze.

      Nie, najgorsza jest świadomość, że nigdy nie oddychałem tym samym powietrzem, którym oddychał mój syn.

      Greer nie ma, Embry odszedł, a ja mam syna.

      Syna, którego nigdy nie widziałem.

      Syna, którego matką jest moja siostra.

      Ja pierdolę!

      Trę dłońmi twarz, włosy, które przed niecałymi dziesięcioma minutami całował Embry. Usiłuję złapać oddech, usiłuję opanować drżenie żeber wstrząsanych tłumionym szlochem, usiłuję powstrzymać palące łzy torujące sobie drogę spod powiek. Boli, boli mnie całe ciało, pierś, gardło, oczy. Zostałem porąbany i teraz się wykrwawiam.

      Osuwam się na podłogę i leżę tak, z twarzą wciśniętą w dywan we własnym gabinecie, zanosząc się płaczem. Płaczę nad chłopcem imieniem Lyr, którego nigdy nie spotkałem. Płaczę nad Embrym, zmuszonym przez Merlina do odtrącenia mojej miłości, zmuszonym przez Abilene do zranienia Greer, aby uchronić mnie przed tą straszną wiedzą. A w końcu zmuszonym przez własne sumienie do podjęcia walki przeciw mnie. Płaczę nad Greer, bo jej ze mną nie ma, bo ona nie wie, bo ja nie wiem, jak na mnie spojrzy, kiedy się dowie, że spłodziłem dziecko z własną siostrą.

      Jak ja mogłem nie wiedzieć?

      Obracam się na wznak i wciskam nasady dłoni w oczy. Tam, pod powiekami jest wszystko – pożar Glein, bezwład ciała Morgan, gdy wyniosłem ją z płonącego kościoła. Nosiła wówczas pod sercem moje dziecko, cudem ocalone przed śmiercią w płomieniach. Gdyby Lyr wówczas spłonął, to byłaby moja wina.

      A wszystkie te lata – jakże mój syn mógłby wybaczyć mi wszystkie te lata przeżyte z dala od siebie? Jakże ja sam mógłbym wybaczyć je sobie?

      I to jeszcze nie wszystko. Embry druzgoczący i zdradzający mnie… lecz zarazem sam zdruzgotany i zdradzony.

      Greer, z nowym mrokiem w oczach, publicznie zniesławiona i siłą uprowadzona, bo nie umiałem ją przed tym uchronić.

      Wszyscy, których zawiodłem. Embry i Greer. Lyr i Morgan. Niezliczona rzesza innych… żołnierzy i cywilów. Obywateli amerykańskich i karpatiańskich wieśniaków. Szereg ludzi, których zawiodłem, nie ma końca, a winić mogę tylko siebie.

      Długo tak leżę na podłodze, dociskając powieki dłońmi, aż łzy przestają płynąć i widzę gwiazdy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak gorzko płakałem. Nie pamiętam nawet, kiedy czułem się tak strasznie samotny. Tak… bezradnie dryfujący.

      Co mam teraz robić? Skoro mężczyzna, który miał mnie kochać, mnie nienawidzi. Skoro nie potrafię zapewnić bezpieczeństwa kobiecie, którą obaj kochamy. Skoro mam syna.

      Co mam robić?

      – Morgan.

      Wypowiadam jej imię, lecz z drugiego końca linii długo nie dobiega ani słowo. W końcu senator Leffey odpowiada:

      – Tak, panie prezydencie.

      – Nie rób tego.

      – Czego? – pyta moja siostra znużonym głosem. – Mam nie okazywać ci szacunku?

      – СКАЧАТЬ