Название: Oficer i szpieg
Автор: Robert Harris
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Крутой детектив
isbn: 978-83-8125-917-0
isbn:
Poprosiłem o pożyczenie lornetki teatralnej. Podniosłem ją do oczu, wyregulowałem ostrość i zobaczyłem, jak olbrzymi starszy sierżant Gwardii Republikańskiej kładzie ręce na Dreyfusie. Kilkoma ruchami mocarnych rąk zdarł epolety z jego ramion, pourywał wszystkie guziki z kurtki mundurowej i złote galony z rękawów, a potem ukląkł i oderwał czerwone lampasy ze spodni. Skupiłem się na minie Dreyfusa. Jego twarz była pozbawiona wyrazu. Patrzył prosto przed siebie, kiedy szarpano nim raz w tę, raz w tamtą stronę; poddawał się temu upokorzeniu jak dziecko, któremu zirytowany dorosły poprawia ubranie. Na koniec starszy sierżant wyjął szpadę Dreyfusa z pochwy, wbił jej czubek w błoto i złamał klingę kopnięciem buciora. Rzucił jej obie części na kupkę pasmanterii u stóp skazańca, raptownie zrobił dwa kroki w tył, obrócił się twarzą do generała i zasalutował, a tymczasem Dreyfus spoglądał na podarte symbole jego honoru.
– No, Picquart, to wy macie lornetkę – burknął niecierpliwie Sandherr. – Mówcie nam, jak on wygląda.
– Wygląda… – zwróciłem lornetkę urzędnikowi – wygląda jak żydowski krawiec podliczający, ile pieniędzy zmarnowano na te pozdzierane złote galony. Gdyby miał na szyi centymetr krawiecki, mógłby być krojczym w szwalni przy rue Auber.
– Dobre – pochwalił Sandherr. – Podoba mi się.
– Bardzo dobre – przytakuje Mercier, zamykając oczy. – Widzę go jak na dłoni.
– Niech żyje Francja! – krzyknął znów Dreyfus. – Przysięgam, że jestem niewinny!
A potem, pod eskortą, rozpoczął długi marsz wzdłuż czterech stron cour Morland, paradując w podartym mundurze przed każdym oddziałem wojska, żeby żołnierze na całe życie zapamiętali sobie, jak armia traktuje zdrajców. Co pewien czas wykrzykiwał: „Jestem niewinny!”, a tłum gapiów kwitował te słowa szyderczymi gwizdami i okrzykami „Judasz!” oraz „Żydowski zdrajca!”. Na pozór ciągnęło się to w nieskończoność, chociaż według mojego zegarka trwało nie więcej niż siedem minut.
Gdy Dreyfus ruszył w naszym kierunku, człowiek z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, na którego przypadła kolej obserwacji przez lornetkę, odezwał się tym swoim rozwlekłym głosem:
– Nie rozumiem, jak ten gość może twierdzić, że jest niewinny, skoro pozwala się tak upokarzać. Gdyby rzeczywiście był niewinny, z pewnością spróbowałby walczyć, a nie potulnie dawał się tak prowadzać. A może wszyscy Żydzi tak mają, jak sądzicie?
– Wiadoma rzecz, że to żydowska przypadłość – odparł Sandherr. – Ta rasa jest wyzbyta patriotyzmu, honoru i dumy. Od stuleci nic tylko zdradzają ludzi, wśród których żyją, poczynając od Jezusa Chrystusa.
Kiedy Dreyfus mijał miejsce, gdzie staliśmy, Sandherr na znak pogardy odwrócił się do niego plecami. Natomiast ja nie mogłem oderwać od skazańca wzroku. Czy to dlatego, że ostatnie trzy miesiące spędził w więzieniu, czy to z powodu przejmującego zimna jego twarz była bladoszara i obrzmiała, o barwie czerwia. Pozbawioną guzików czarną kurtkę od munduru miał rozchełstaną, wystawała spod niej biała koszula. Rzadkie włosy sterczały na głowie kępkami. Dreyfus szedł ze swą wartą, nie gubiąc kroku. Gdy nas mijali, zerknął w naszą stronę. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, a ja zajrzałem w głąb jego duszy, zobaczyłem zwierzęcy strach i rozpaczliwą psychiczną walkę, żeby nie dać się złamać. Odprowadzając go wzrokiem, uświadomiłem sobie, że ten błysk w jego włosach to ślina. A Dreyfus ani chybi zastanawiał się, jaką rolę odegrałem w doprowadzeniu go do upadku.
Pozostał mu już ostatni etap jego drogi krzyżowej, ten najgorszy, tego akurat byłem pewien – przejście wzdłuż barierek przed tłumem. Policjanci wzięli się pod łokcie, próbując utrzymać publikę na dystans. Jednak na widok zbliżającego się więźnia tłum naparł do przodu. Policyjny kordon wybrzuszył się, naprężył, a potem pękł, przepuszczając demonstrantów, którzy rozlali się po chodniku i wzdłuż barierek. Dreyfus zatrzymał się, odwrócił i uniósłszy ręce, coś powiedział. Stał zwrócony do mnie plecami, więc nie słyszałem jego słów, jedynie znajome wyzwiska: „Judasz!”, „Zdrajca!”, które rzucano mu w twarz, oraz okrzyki: „Śmierć Żydom!”.
W końcu straż odciągnęła go i zaprowadziła do furgonu więziennego, stojącego niedaleko w otoczeniu konnej eskorty. Skazaniec miał ręce skute na plecach. Wsiadł do furgonu. Drzwi zamknięto, zaryglowano, zacięto konie batem i orszak ruszył z kopyta, wyjeżdżając przez bramę na Place de Fontenoy. Przez chwilę wątpiłem, czy zdoła uciec otaczającej go ciżbie i wyciągniętym rękom uderzającym w boki powozu. Ale kawalerzyści odpędzili rozjuszonych, siekąc ich na płask brzeszczotami szabel. Dwukrotnie usłyszałem trzaśnięcie bicza. Woźnica wydał krzykiem rozkaz, wóz przyśpieszył, wyrwał się z tłumu, skręcił w lewo i zniknął.
Prawie natychmiast padła komenda do marszu. Wydawało się, że od tupotu żołnierskich butów trzęsie się ziemia. Zadęto w trąbki. Werble wybijały rytm. W chwili gdy orkiestra zagrała Sambre-et-Meuse, zaczął sypać śnieg. Poczułem wielką ulgę. Jak chyba wszyscy. Odwracaliśmy się spontanicznie do siebie, ściskając sobie ręce. Zupełnie jak gdyby zdrowe ciało oczyściło się z morowego plugastwa i życie mogło się zacząć od nowa.
* * *
Kończę zdawać relację. W pokoju ministra zapada cisza, jeśli nie liczyć trzaskającego ognia w kominku.
– Szkoda tylko, że zdrajca pozostanie przy życiu – odzywa się w końcu Mercier. – I mówię to, mając na względzie głównie jego interes. Bo jakie życie go czeka? Zabijając go, wyświadczylibyśmy mu uprzejmość. Dlatego chciałem, żeby Izba Deputowanych przywróciła karę śmierci za zdradę.
Boisdeffre potakuje głową.
– Starał się pan ze wszystkich sił, panie ministrze – przypochlebia się.
Mercier wstaje, towarzyszy temu trzask stawów kolanowych. Podchodzi do wielkiego globusa osadzonego na stojaku obok biurka i przywołuje mnie skinieniem ręki. Wkłada okulary, po czym spogląda na kulę ziemską niczym krótkowzroczny bóg.
– Muszę go umieścić w takim miejscu, żeby z nikim nie mógł rozmawiać – mówi. – Nie chcę, żeby przemycał kolejne zdradzieckie wiadomości. I co nie mniej ważne, nie życzę sobie, żeby ktokolwiek mógł się z nim kontaktować.
Minister zaskakująco delikatnie kładzie dłoń na półkuli północnej i łagodnie zakręca światem. Przed nami przesuwa się Atlantyk. Mercier zatrzymuje kulę i wskazuje jakieś miejsce na wybrzeżu Ameryki Południowej, siedem tysięcy kilometrów od Paryża. Patrzy na mnie i unosi brew, zapraszając, żebym sam się domyślił.
– Kolonia karna w Cayenne? – pytam.
– Ciepło, ale mam coś pewniejszego. – Nachyla się i klepie globus. – Diabelska Wyspa, piętnaście kilometrów od wybrzeża. W morzu roi się od rekinów. Przez ogromne fale i silne prądy nawet łodzią trudno tam przybić.
– Myślałem, że tę kolonię zamknięto już lata temu.
– Owszem. Ostatnimi jej mieszkańcami byli trędowaci skazańcy. Będę musiał uzyskać zgodę Izby Deputowanych, СКАЧАТЬ