Название: Oficer i szpieg
Автор: Robert Harris
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Крутой детектив
isbn: 978-83-8125-917-0
isbn:
* * *
Następnego dnia rano, przy dźwiękach bicia dzwonów, biorę matkę pod kruchą rękę i prowadzę na samą górę oblodzonej ulicy, gdzie skręcamy za róg, do katedry Saint-Louis – moim zdaniem, szczególnie pompatycznego pomnika usankcjonowanych przez państwo zabobonów2. Że też Niemcy akurat tego nie rozwalili! Zbiór wiernych jest monochromatyczny, czarno-biały – składa się z zakonnic i wdów. Przed wejściem puszczam rękę matki.
– Spotkamy się tutaj po mszy – obiecuję.
– Nie wejdziesz? – dziwi się.
– Nigdy nie wchodzę, maman. Przerabiamy ten temat co tydzień.
Spogląda na mnie wilgotnymi szarymi oczami.
– A co ja powiem Bogu? – pyta drżącym głosem.
– Powiedz mu, że będę tam, na placu, w Café du Commerce.
Zostawiam matkę pod opieką młodego księdza i kieruję się do kawiarni. Po drodze przystaję, by kupić dwie gazety: „Le Figaro” oraz „Le Petit Journal”. Siadam przy stoliku przy oknie, zamawiam kawę, zapalam papierosa. W obu gazetach degradacja Dreyfusa znalazła się na pierwszych stronach; „Journal” na czołówce właściwie nie pisze o niczym innym. Jego relację ilustrują nieudolne rysunki – Dreyfusa doprowadzanego na plac apelowy, małego pulchnego urzędnika w pelerynie, odczytującego wyrok, zdzieranie z munduru więźnia emblematów, a także portret samego Dreyfusa, który w wieku trzydziestu pięciu lat wygląda jak siwowłosy starzec. Tytuł brzmi: Ekspiacja. Żądamy dla zdrajcy Dreyfusa najwyższego wymiaru kary. Nadal uważamy, że jedyną stosowną karą jest kara śmierci… Zupełnie jakby nienawiść i wzajemne oskarżenia duszone od czasu porażki w roku 1871 znalazły ujście w osobie jednego człowieka.
Popijam kawę, przebiegam wzrokiem sensacyjny opis ceremonii w „Journal”, aż nagle trafiam na coś takiego: Dreyfus odwrócił się do eskorty i powiedział: „Owszem, przekazałem dokumenty, ale tylko po to, żeby dostać inne, o wiele ważniejsze. Za trzy lata prawda wyjdzie na jaw i minister zarządzi wznowienie mojego procesu”. To częściowe przyznanie się do winy jest pierwszą wypowiedzią zdrajcy od czasu jego aresztowania…
Nie odrywając wzroku od artykułu, powoli odstawiam filiżankę i jeszcze raz czytam ten fragment. Potem biorę „Le Figaro”. Na pierwszej stronie nie ma ani słowa o przyznaniu się do winy, częściowym czy jakimkolwiek innym – co za ulga. Ale na drugiej znajduję wiadomość z ostatniej chwili: A teraz relacja świadka, którą otrzymaliśmy w ciągu ostatniej godziny… I oto czytam inną wersję tej samej historii, z tą różnicą, że jako źródło podany jest z nazwiska Lebrun-Renault; no i tym razem niewątpliwie zaprezentowano autentyczny głos Dreyfusa. W każdej frazie słyszę jego desperację, pragnienie przekonania wszystkich, nawet pilnującego go oficera.
Panie kapitanie, niech pan posłucha, proszę. W szafie w ambasadzie znaleziono list przewodni do czterech innych dokumentów. Pokazano go kilku ekspertom grafologom. Trzej orzekli, że to ja go napisałem, a dwaj zaprzeczyli. I skazano mnie wyłącznie na tej podstawie! Mając osiemnaście lat, poszedłem na studia w École Polytechnique. Czekała mnie wspaniała kariera wojskowa, miałem majątek wynoszący pięćset tysięcy franków i perspektywę dochodu w wysokości pięćdziesięciu tysięcy rocznie. Nie uganiałem się za spódniczkami. Nigdy w życiu nie miałem w ręku kart. Nie potrzebowałem pieniędzy. Po co więc miałbym się dopuszczać zdrady? Dla zysku? Nie. A zatem dlaczego?
Te szczegóły nie miały się przedostać do wiadomości publicznej, więc w pierwszym odruchu przeklinam pod nosem Lebruna-Renault, sakramenckiego młodego głupca. W wypadku oficera chlapanie ozorem przed dziennikarzami zawsze jest niewybaczalne… A już w tak drażliwej sprawie jak ta! Widocznie był pijany! Przychodzi mi na myśl, że powinienem natychmiast wracać do Paryża i iść prosto do Ministerstwa Wojny. Myślę jednak o matce, która niewątpliwie modli się właśnie na klęczkach o nieśmiertelność mojej duszy, i dochodzę do wniosku, że lepiej się do tego nie mieszać.
Nic więc nie robię i dzień przebiega zgodnie z planem. Wyrywam matkę ze szponów dwóch zakonnic, wracamy do mieszkania, a w południe mój kuzyn Edmond Gast przysyła po nas powóz, którym jedziemy na obiad do jego domu w pobliskiej wiosce Ville-d’Avray. Jest to miłe, niezobowiązujące spotkanie w gronie rodziny i przyjaciół – przyjaciół znanych od tak dawna, że też czują się jak rodzina. Edmond, choć o dwa lata młodszy ode mnie, jest już merem Ville-d’Avray; to jeden z tych obrotnych szczęśliwców, którzy potrafią sobie radzić w życiu. Uprawia rolę, maluje, poluje, bez trudu zbija majątek, dobrze wydaje pieniądze, no i kocha żonę – ale nic w tym dziwnego, skoro Jeanne jest śliczna jak dziewczyna z płótna Renoira. Nie wiem, co to zazdrość, ale gdybym miał komuś zazdrościć, to właśnie Edmondowi. Obok Jeanne zasiada w jadalni Louis Leblois, który chodził ze mną do szkoły; przy mnie siedzi jego żona, Martha; naprzeciwko mam Pauline Romazzotti, która – pomimo włoskiego nazwiska – dorastała z nami pod Strasburgiem, a teraz jest żoną urzędnika z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Philippe’a Monniera, starszego od nas o jakieś osiem, dziesięć lat. Specjalnie włożyła prostą szarą sukienkę z białym wykończeniem; wie, że ją lubię, bo przypomina mi tę, którą nosiła, gdy miała osiemnaście lat.
Poza Monnierem wszyscy przy stole są wygnańcami z Alzacji i nikt nie powie dobrego słowa o naszym ziomku Alzatczyku, Dreyfusie, nawet Edmond, który jako polityk jest radykalnym republikaninem. Wszyscy mamy za to coś do powiedzenia o Żydach, zwłaszcza z Miluzy, której mieszkańcy, gdy doszło co do czego i po wojnie trzeba było wybierać obywatelstwo, wykazali lojalność wobec Niemców, a nie Francuzów.
– Są jak chorągiewki na wietrze, idą za tym, kto akurat jest przy władzy – oświadcza Monnier, kiwając kieliszkiem wina. – Dzięki temu ich rasa zdołała przeżyć ostatnie dwa tysiące lat. W gruncie rzeczy nie można mieć im tego za złe.
Jedynie Leblois ośmiela się zasiać ziarenko wątpliwości.
– Z drugiej strony jako prawnik z zasady jestem przeciwny utajnianiu procesów i przyznaję, że zastanawiam się, czy w ten sam sposób odmówiono by normalnego procesu sądowego oficerowi chrześcijaninowi… zwłaszcza że według „Le Figaro” dowody przeciwko niemu wydają się bardzo słabe.
Odpowiadam mu na to zimno:
– Louisie, jemu „odmówiono normalnego procesu sądowego”, jak to ująłeś, ponieważ dotyczył kwestii bezpieczeństwa narodowego, których nie można było omawiać na posiedzeniu otwartym. Osoba oskarżonego nie miała tu nic do rzeczy. I zapewniam cię z całą mocą, że dowodów świadczących przeciwko niemu było mnóstwo!
Pauline gani mnie wzrokiem; uświadamiam sobie, że podniosłem głos. Zapada cisza. Louis poprawia serwetkę, ale się nie odzywa, nie chce psuć nam posiłku. Pauline, nieodrodna żona СКАЧАТЬ