Oficer i szpieg. Robert Harris
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Oficer i szpieg - Robert Harris страница 4

Название: Oficer i szpieg

Автор: Robert Harris

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-8125-917-0

isbn:

СКАЧАТЬ Owszem, już po wszystkim.

      I tak to się zaczęło.

      * * *

      – Proszę podejść i usiąść przy kominku – poleca minister. Jak zawsze, mówi bardzo cicho. Wskazuje mi pozłacany fotel. – Niech pan go przysunie. I zdejmie płaszcz. Proszę nam opowiedzieć ze szczegółami, jak to się odbyło.

      Sam przysiada wyczekująco na skraju swojego fotela – pochylony, ze splecionymi dłońmi i łokciami opartymi na kolanach. Względy protokolarne nie pozwoliły mu osobiście uczestniczyć w porannym widowisku. Znalazł się w sytuacji impresaria, który nie zdążył na własny spektakl. Jest więc spragniony szczegółów – wnikliwości, spostrzeżeń, kolorytu.

      – Przede wszystkim, jaki nastrój panował na ulicach?

      – Powiedziałbym, że nastrój… wyczekiwania.

      Opisuję, jak przed świtem wyszedłem po ciemku z mieszkania i pieszo dotarłem do École Militaire, a potem, przechodząc wreszcie do tematu, mówię, że na ulicach panował niezwykły spokój. No ale była przecież sobota – żydowski szabas. Mercier przerywa mi z uśmiechem – nieznacznym, a jednak lodowato zimnym. Prawdę mówiąc, chociaż nie wspominam o tym słowem, kiedy tak maszerowałem mrocznymi chodnikami rue Boissière i avenue du Trocadéro, przyszło mi do głowy, że wielka inscenizacja generała może zrobić kompletną klapę. Ale wtedy dotarłem do Pont de l’Alma, zobaczyłem niewyraźne postacie przechodzące tłumnie nad ciemnymi wodami Sekwany i uświadomiłem sobie coś, o czym Mercier wiedział od zawsze – że pragnienie oglądania upokorzenia innego człowieka każdego rozgrzeje na tyle, by niestraszny mu był największy ziąb.

      Wmieszałem się w ciżbę sunącą na południe, za rzekę i dalej, avenue Bosquet… W takie zagęszczenie ludzkości, że aż się wylewała z drewnianych trotuarów na jezdnię. Przypominała mi tłum na wyścigach konnych, złączony wspólnym poczuciem oczekiwania, tą samą pogonią za nieznającą podziałów klasowych rozrywką. Gazeciarze przeciskali się tam i z powrotem, sprzedając poranne wydania dzienników. Z koksiaków na poboczu unosił się zapach pieczonych kasztanów.

      Na końcu alei oderwałem się od reszty i skręciłem w kierunku École Militaire, w której aż do ubiegłego roku byłem wykładowcą topografii. Za moimi plecami tłum ciągnął na oficjalny punkt zborny: Place de Fontenoy. Rozjaśniało się. Z École dobiegały odgłosy werbli i trąbek sygnałowych, tętent kopyt i przekleństwa, wykrzykiwane rozkazy, tupot wojskowych buciorów. Każdy z dziewięciu pułków piechoty stacjonujących w Paryżu dostał rozkaz, by na uroczystość przysłać po dwie kompanie: jedną złożoną z doświadczonych żołnierzy, a drugą z rekrutów, którym – zdaniem Merciera – ten przykład podniesie morale. Kiedy przemierzywszy wspaniałe salony, wyszedłem na cour Morland, zbierali się już tysiącami na zamarzniętym błocie.

      Dotychczas nie uczestniczyłem w publicznej egzekucji, nie poznałem więc smaku tej szczególnej atmosfery, lecz wyobrażam sobie, że z pewnością przypominała atmosferę panującą tego ranka w École. Ogrom cour Morland tworzył jakże stosowną oprawę dla tak wspaniałego widowiska. W oddali, za barierkami i kordonem żandarmów w czarnych mundurach, drgało olbrzymie szemrzące morze różowych twarzy. Każdy centymetr kwadratowy placu był zajęty. Ludzie stali na ławach i na dachach powozów i omnibusów, siedzieli na konarach drzew, a komuś udało się nawet wdrapać na szczyt pomnika ku czci poległych w wojnie francusko-pruskiej z roku 1870.

      Mercier, który chłonie każde moje słowo, pyta:

      – Na ile ocenia pan liczbę obecnych?

      – Policja paryska zapewniła mnie, że dwadzieścia tysięcy.

      – Doprawdy? – Spodziewałem się, że minister będzie pod większym wrażeniem. – Wie pan, że pierwotnie chciałem urządzić tę ceremonię w Longchamps? Tamtejszy tor wyścigowy może pomieścić pięćdziesiąt tysięcy widzów.

      – I wygląda na to, że zdołałby go pan zapełnić, panie ministrze – wtrąca, podlizując się, Boisdeffre.

      – Ma się rozumieć, że byśmy go zapełnili! Ale zdaniem ministra spraw wewnętrznych istniała groźba, że dojdzie do rozruchów. A ja powiadam: im większy tłum, tym skuteczniejsza jest lekcja.

      Ja uważałem, że dwadzieścia tysięcy to bardzo dużo. Zgiełk zebranych, choć stłumiony, był złowróżbny niczym oddech jakiegoś mocarnego zwierza, który wprawdzie chwilowo jest spokojny, lecz w mgnieniu oka może stać się groźny. Tuż przed ósmą pojawiła się eskorta kawalerii. Kiedy jechała kłusem przed tłumem, bestia nagle się rozbudziła, bo między jeźdźcami można było dojrzeć czarny furgon więzienny zaprzężony w cztery konie. Fala gwizdów narastała, przetoczyła się nad kawalkadą. Orszak zwolnił, otwarto bramę i przy wtórze stukotu kopyt o bruk powóz i pilnująca go straż wjechali na teren École.

      Gdy patrzyłem, jak znikają na wewnętrznym dziedzińcu, odezwał się stojący obok mnie mężczyzna:

      – Zauważcie, majorze Picquart: Rzymianie rzucali lwom na pożarcie chrześcijan, my im rzucamy Żydów. To chyba postęp, co?

      Człowiek ten, zakutany w szynel z postawionym kołnierzem, miał gruby szary szal na szyi i nisko opuszczoną na oczy czapkę. Najpierw poznałem go po głosie, a później po tym, jak całe jego ciało dygotało niepohamowanie.

      Zasalutowałem.

      – Pułkowniku Sandherr – przywitałem się.

      – Skąd będziecie obserwowali przedstawienie? – zapytał.

      – Nie zastanawiałem się nad tym.

      – Zapraszam, dołączcie do mnie i moich żołnierzy.

      – To dla mnie zaszczyt. Najpierw jednak muszę sprawdzić, czy wszystko przebiega ściśle według wytycznych ministra.

      – Kiedy skończycie wypełniać obowiązki, będziemy tam. – Drżącą ręką wskazał na drugą stronę cour Morland. – Będziecie mieli dobry widok.

      Obowiązki! Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy z jego strony był to sarkazm. Podszedłem do biura garnizonu, gdzie więźnia pilnował kapitan Lebrun-Renault z Gwardii Republikańskiej. Nie miałem ochoty oglądać znowu skazańca. Zaledwie przed dwoma laty był moim studentem właśnie w tym budynku. Teraz nie miałem mu nic do powiedzenia; nic do niego nie czułem; żałowałem, że w ogóle się urodził, i chciałem, żeby raz na zawsze zniknął… z Paryża, z Francji, z Europy. Kawalerzysta poszedł i sprowadził mi kapitana. Lebrun-Renault okazał się potężnym chłopem o rumianej twarzy i wyglądzie koniarza, zdecydowanie bardziej w typie policjanta niż żołnierza. Wyszedł do mnie i poinformował:

      – Zdrajca jest zdenerwowany, ale spokojny. Nie sądzę, żeby sprawiał kłopoty. Szwy na epoletach jego munduru i guziki poluzowano, a klingę szpady na wpół przecięto, żeby na pewno łatwo się złamała. Niczego nie pozostawiono przypadkowi. Jeśli spróbuje przemówić, na znak generała Darrasa orkiestra zacznie grać i słowa zdrajcy utoną w muzyce.

      – Zastanawiam się, jaką melodię należy zagrać, żeby utopić człowieka? – wtrąca teraz z zadumą Mercier.

      – Szantę, panie ministrze? – podsuwa usłużnie Boisdeffre.

СКАЧАТЬ