Wszystko, czego pragnę w te święta. Anna Langner
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wszystko, czego pragnę w te święta - Anna Langner страница 5

Название: Wszystko, czego pragnę w te święta

Автор: Anna Langner

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Остросюжетные любовные романы

Серия:

isbn: 978-83-66436-86-2

isbn:

СКАЧАТЬ takim razie baw się dobrze, nam pewnie zejdzie kilka godzin. Wszystkie składniki znajdziesz w kuchni. – Mama przesyła mi w powietrzu buziaka i wychodzi.

      Zacieram ręce, bo pieczenie ciasteczek to coś, na co od dawna miałam ochotę. W mieście zawsze było coś ważniejszego do zrobienia. Tutaj jestem tylko ja, świetnie wyposażona kuchnia i masa wolnego czasu.

      Najpierw taszczę walizkę do swojego dawnego pokoju. Z trudem powstrzymuję łzy wzruszenia – na ścianach nadal wiszą plakaty z boysbandami, a na łóżku leży moja stara patchworkowa narzuta. Związuje włosy w kok i zakasuję rękawy. Sprawdzam telefon, choć obiecałam sobie tego nie robić i być jak najwięcej offline. Jest jedno szalone zdjęcie z piątkowej imprezy w Opcji od Karoliny i kilka nieodebranych połączeń od Dominika. Ciskam telefonem na łóżko.

      Dlaczego do mnie wydzwania, skoro wie, że wyjechałam do rodziców i chcę mieć święty spokój?!

      Odruchowo wkładam rękę do kieszeni spodni i znajduję w niej woreczek strunowy. Zupełnie o nim zapomniałam. Karolina wręczyła mi go wraz z akcesoriami pod stołem podczas piątkowej przerwy na lunch i nazwała „świątecznym prezentem na rozluźnienie”. Doskonale wiedziałam, co to, bo przywykłam do szalonych pomysłów swojej przyjaciółki.

      Nie zamierzałam tego używać. Aż do teraz.

      Jestem w domu sama. Rodzice wrócą najwcześniej za kilka godzin. Nie mam pracy, obowiązków ani stresów. Mogę wyluzować się jeszcze bardziej i rozpocząć świętowanie trochę wcześniej.

      Biorę z walizki, co trzeba, i wracam do kuchni, by przyszykować składniki na ciasteczka. Nie ma tego dużo, bo to najprostszy przepis na świecie, którego mama nauczyła mnie, gdy miałam pięć lat. Wyciągam z kieszeni malutką paczuszkę, bletkę i zapalniczkę. Drżącymi dłońmi skręcam blanta, bo ostatni raz robiłam to wieki temu – na studiach.

      Włączam w swoim telefonie muzykę, tak dla dodatkowego rozluźnienia. Chrypka Selah Sue śpiewającej This World wypełnia kuchnię.

      Wkładam jointa do ust, zapalam i zaciągam się głęboko, a potem zaczynam kaszleć.

      Pieprzona Karolina! Mogła mnie ostrzec, że ten towar ma taką siłę rażenia.

      Przymykam oczy, gdy ogarnia mnie błogi spokój. Zaciągam się ponownie, tym razem delikatniej, a potem powoli wypuszczam z ust obłoczek dymu i wpatruję się w niego.

      Nie wiem, ile czasu spędzam, patrząc w okno i paląc. Wiem tylko, że nagle wszystko staje się prostsze, a problemy odchodzą w zapomnienie.

      Jest zajebiście. A ja jestem w końcu wolna.

      Nie ma szefa, nie ma pieprzonej firmy, nie ma korków, tłumów ludzi i nie ma Dominika.

      – Nie wiem, kim jesteś, ale jesteś w chuj zjarana.

      Podskakuję jak oparzona na dźwięk nieznajomego męskiego głosu. Patrzy na mnie para brązowych oczu. Tak ciemnych, że wyglądają prawie jak smoła – albo raczej jak moje ulubione słodkie, kremowe espresso.

      Nie wiem, kim jest ten człowiek, ale wygląda jak syn samego diabła – ma w swojej twarzy coś mrocznego i pociągającego zarazem. Coś bardzo silnego, ale z pierwiastkiem delikatności. Coś, co sprawia, że chce się go dotknąć, nawet jeśli pociągnie to za sobą nieciekawe konsekwencje. Może to te wystające, ostre kości policzkowe? A może wąski nos, który mocno kontrastuje z szeroką, kwadratową szczęką?

      Nim zdążę zareagować i cokolwiek odpowiedzieć, on wychodzi.

      – Stary, w kuchni jest twoja gosposia i nie uwierzysz, ale jara trawę! – Jego głos niesie się echem, a to oznacza, że musi znajdować się w holu.

      Zerkam na fartuszek mamy, który mam na sobie.

      To nie czyni ze mnie gosposi, do jasnej cholery!

      Zaczynam miotać się jak w amoku. Wywalam blanta do zlewu, a resztę maryśki, która beztrosko leży sobie na blacie, zgarniam dłonią i wrzucam do stojącej obok miski z mąką.

      – Co ty pierdolisz?! – Rozpoznaję głos mojego brata.

      – Mówię ci. Jest tam i kopci aż miło.

      – Ewa?

      Adam staje w progu i wygląda na zaskoczonego. Poza tym, że zapuścił trochę brodę, nic się nie zmienił, odkąd widziałam go ostatnim razem. No, może sińce pod oczami zdradzają, że ostatnie tygodnie nie były dla niego łatwe. Ja pewnie wyglądam sto razy gorzej – nie tygodnie, a lata w tej piekielnej firmie nieźle mnie przeorały.

      Przygryzam wargę, prezentuję głupawy wyraz twarzy, a potem witam się z nim, przeciągając sylaby.

      – No cze-e-eść.

      Nic na to nie poradzę. Marihuana budzi we mnie uśpione dziecko. Dodajmy: skretyniałe dziecko.

      – Jezu… – Mój brat kręci z niedowierzaniem głową, ale w jego głosie nie ma reprymendy. Przeciwnie, wydaje się ubawiony.

      – To nie jest twoja gosposia? – Za moim bratem staje mężczyzna, który przed chwilą mnie zaskoczył.

      – To moja siostra.

      – No nieźle…

      Zamiast powiedzieć coś na swoją obronę, zaczytam chichotać.

      – Nie wierzę w to, co widzę. – Mój brat przygląda mi się tak, jakbym była jakimś rzadkim gatunkiem w zoo. Potem zerka na swojego towarzysza, który ma ze mnie niezły ubaw.

      Piorunuję go wzrokiem. Nie wiem, kim jest, ale ma na sobie koszulkę z logo Gunsów, więc na starcie ma u mnie sto punktów. Dobra, za tę szeroką szczękę i doskonałe kości policzkowe dam mu jeszcze dodatkowe dwieście. Ale za bezczelny uśmiech odejmę sto. Za komentarz o gosposi zabiorę dwieście. Z drugiej strony te ciemne, świdrujące oczy… trzysta punktów ekstra. I silne, muskularne ręce – sto punktów. Jezu, jest coś jeszcze! Tatuaż na prawej ręce, który biegnie od ramienia aż do samej dłoni. Trzysta, jak nic. W sumie siedemset. Całkiem nieźle. Bije na głowę Ryana Goslinga i Channinga Tatuma, że już nie wspomnę o Dominiku.

       A ja, nawet zjarana, nadal świetnie liczę w pamięci!

      Oskarżycielski ton nieznajomego wybija mnie z zamyślenia:

      – Mówiłeś, że jest starszym menadżerem w korporacji, że pracuje po nocach i ubiera się w garsonki à la urzędniczka po pięćdziesiątce. Nie wspominałeś, że jara blanty i nosi swetry w renifery.

      – Naprawdę tak o mnie mówiłeś? – Biorę się pod boki i tym razem zabijam wzrokiem własnego brata. – A ty, kimkolwiek jesteś, masz coś do mojego swetra w renifery? – zwracam się do ciemnookiego i pewnie wyglądam jak groźna dla otoczenia wariatka. Zjarana wariatka.

      Adam i nieznajomy spoglądają na siebie, potem na mnie, potem znów na siebie i wybuchają śmiechem.

      – Nie wiem, co was tak bawi… – burczę i czerwienię się po same uszy.

      – СКАЧАТЬ