Название: Grzechy młodości
Автор: Edyta Świętek
Издательство: PDW
Жанр: Современные любовные романы
isbn: 9788366217997
isbn:
PROLOG
Bądź jak kamień, stój, wytrzymaj
Kiedyś te kamienie drgną
I polecą jak lawina
Przez noc, przez noc, przez noc[1]
[1] Fragment tekstu piosenki Psalm stojących w kolejce z repertuaru Krystyny Prońko. Słowa: Ernest Bryll, muzyka: Wojciech Trzciński.
Korale
– Nie znoszę czarnego koloru – westchnęła Justyna.
Żarówka w przedpokoju dawała słabe światło, lecz mimo wszystko wystarczyła do oświetlenia lustra, przed którym stała kobieta. Odbicie ukazywało szczupłą postać odzianą w prostą sukienkę pożyczoną od Agaty. Odzież wisiała na niej jak na kołku.
Justyna zdawała sobie sprawę, że wygląda żałośnie: blada, chuda, ze zmatowiałymi włosami. A przecież Eugeniusz tak lubił jej miękkie, zdrowo lśniące pasma. Często okręcał je sobie na palcu.
Kiedy tak bardzo się zaniedbałam? – pomyślała z głębokim smutkiem.
Jeszcze raz spojrzała krytycznie na odbicie. Stwierdziła, że musi jakoś przełamać ponury wizerunek. Może koralami? Już po chwili trzymała w dłoni sznurek czarnych, lekko opalizujących paciorków. Nie był długi, więc by je włożyć na szyję, musiała rozpiąć i zapiąć mały zatrzask. Robiła to po omacku, wyrywając sobie przy tym kilka włosów. Syknęła, gdyż wszystkie bodźce odbierała ze zdwojoną intensywnością. Jej dłonie drżały ze zdenerwowania. W końcu zdołała ozdobić szyję. Niewielkie kuleczki delikatnie połyskiwały na tle czarnej bluzki.
Nadal nie była zadowolona z efektu.
Wyglądam koszmarnie – stwierdziła, odwracając wzrok od ozdobnego trema.
Korale ją dusiły. Kiedy je zapinała, sprawiały wrażenie dość luźnych, zwisały poniżej obojczyków. Teraz jednak czuła zadziwiające dławienie w gardle. Wsunęła dłoń pomiędzy sznur a wgłębienie przy tchawicy. Ozdoba wrzynała się w jej ciało, jakby ktoś ciągnął za nią z tyłu. Justyna odnosiła wrażenie, że za moment jej płucom zabraknie powietrza.
Chciała zerwać paciorki, lecz połączone były mocną, stalową nicią.
Zaraz umrę! – jęczała w duchu. Choć kobietę okrywał zimny, nieprzyjemny pot, czuła się, jakby wewnątrz niej gorzał ogień. Wydobyła ostatni pisk z krtani.
Nagle ocknęła się w pozycji siedzącej. W mroku nocy dostrzegła zarysy dobrze znanego wnętrza. Była w łóżku. Słyszała równomierny oddech śpiącego obok Eugeniusza.
– Dobry Boże… To tylko sen. Tylko sen – odetchnęła z ulgą, choć ciągle jeszcze dygotała ze strachu.
Przypomniała sobie słowa, które czasami słyszała z ust cioci Heleny:
– Sen mara, Bóg wiara.
Kilkakrotnie powtórzyła je w myślach, lecz niepokój dławiący gardło nie przeminął.
ROZDZIAŁ 1
Witaj rzeko, wodo czysta
witaj rzeko, wodo bystra, tylko ty
możesz zabrać moje serce,
możesz zabrać moje serce i dać mi
na to miejsce rzeczny kamień,
pewnie wtedy będzie łatwiej, prościej żyć[2]
[2] Fragment tekstu piosenki Ona poszła inną drogą z repertuaru grupy Breakout. Słowa: Bogdan Loebl, muzyka: Tadeusz Nalepa.
Chłodny nurt Brdy
Rok 1971
Zanim ciało Elżbiety chlupnęło w leniwy nurt Brdy, przed oczami kobiety błyskawicznie przepłynęły te same obrazy, które analizowała w pamięci po nagłym opuszczeniu mieszkania, lecz teraz wzbogacone zostały przez pozytywne migawki wspólnego życia z mężem. Zobaczyła złociste główki swoich dzieci, zaśliniony, lecz pełen szczęścia uśmiech Hani, anielską twarzyczkę Marii deklamującej wiersz podczas rodzinnej uroczystości, Janka stojącego bezradnie z „melą” w dłoni i smoczkiem w buzi, Wieśka pałaszującego z apetytem obiad. Przez moment poczuła pulchne rączki Jaśka oplatające jej szyję oraz twardy, zdecydowanie męski uścisk Wiesława, gdy składał jej życzenia imieninowe. Usłyszała pełen natchnienia głos starszej córki i gaworzenie małej.
Moje dzieciaczki! Moje kochane dzieciaczki! Nie mogę umierać – przemknęło jej przez myśl. Jestem im potrzebna! Co ja robię! – pożałowała swej decyzji, lecz na odwrót było już za późno, gdyż właśnie wpadała w chłodne objęcia fal.
Wszystko to trwało zaledwie ułamki sekund.
Woda w Brdzie była zimna i zanieczyszczona, śmierdziała chemikaliami. Elżbieta, wpadając w mętną toń, odruchowo wstrzymała oddech. Podświadomość walczyła ze świadomością. Instynkt samozachowawczy z chęcią autodestrukcji.
Kobieta zaczęła rozpaczliwie się szamotać. Jednak ręka, wynurzona ponad ciemną powierzchnię wody, daremnie poszukiwała jakiegoś punktu zaczepienia. Trzeciakowa nie potrafiła pływać, a mokre ubranie, choć niezbyt ciężkie, ciągnęło ją w dół.
Boże ratuj! – westchnęła w ostatnim przebłysku przytomności, gdy płuca, spragnione powietrza, wykonały wdech.
– Mamusiu, a po co nam ten dywan? – dopytywała Beatka, drepcząc obok matki na przystanku tramwajowym.
– Kupiłam go dla dziadków, bo stary jest troszkę podniszczony – oznajmiła Kostowa.
Kilkanaście minut temu, przez czysty przypadek, nabyła śliczny wełniany kobierzec w Jedynaku stojącym przy skrzyżowaniu Dworcowej z Alejami 1 Maja. Wymiarami oraz kolorystyką będzie idealnie pasował do pokoju rodziców. Choć nie miała w planach takiego zakupu, nie mogła go sobie odmówić. W czasach, gdy sklepowe półki świecą pustkami, trzeba wykorzystywać każdą okazję. Bo jak coś równie wartościowego nie posłuży jej, to może uraduje kogoś bliskiego.
Ależ mnie to cieszy – stwierdziła, choć doniesienie go na przystanek nastręczyło trochę trudności. Ciasno zwinięty dywan sporo ważył, a ponieważ miał wymiary dwa na trzy metry, był dość nieporęczny w transporcie. Żałowała, że nie ma z nią Wojtka. Mąż bez trudu dałby sobie radę z ciężarem. Teraz czekało ją wciągnięcie nabytku do wagonu. Żywiła jednak nadzieję, że jakiegoś mężczyznę ogarnie litość i przyjdzie jej z pomocą. Aby sobie choć trochę ulżyć, torebkę powierzyła córce. Napomniała dziewczynkę, by dobrze jej pilnowała i nie próbowała otwierać.
Na szczęście dumna z tak ważnej misji pięciolatka kurczowo przyciskała do boku przewieszony СКАЧАТЬ