Login. Tomasz Lipko
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Login - Tomasz Lipko страница 3

Название: Login

Автор: Tomasz Lipko

Издательство: PDW

Жанр: Современные детективы

Серия:

isbn: 9788308059005

isbn:

СКАЧАТЬ poraziło mnie swoim bliżej nieopisanym zwyrodnieniem. Klucząc po wyludnionym szpitalnym korytarzu, prowadzeni przez naszego gospodarza, byliśmy przekonani, że wejdziemy najpierw do jego gabinetu, gdzie zaproponuje kawę i w końcu odezwie się pełnym zdaniem do córki zmarłego. Zwłaszcza że ten zmarły był ikoną w walce o ludzką godność we wszelkich jej wymiarach. Tymczasem drzwi, które otworzył przed nami zaspany grubas w brudnym kitlu, okazały się wrotami do wnętrza ludzkiego ciała.

      – Witold Podsiadło, dyrektor administracyjny szpitala. Zapraszam.

      Ostatnie słowo dopowiedział już odwrócony do nas plecami, leniwie człapiąc w kierunku tej piekielnej otchłani. Prosektorium wbrew moim wyobrażeniom nie było samodzielnym wygrodzonym pomieszczeniem, gdzie w odosobnieniu otwierano klatki piersiowe, głowy czy jeszcze bardziej intymne fragmenty ciał. Okazało się, że to cały zespół sal, gdzie stół sekcyjny jest dopiero na samym końcu łańcucha grozy. Pierwszą rzeczą, która uderzała ludzkie zmysły, był zapach. Wyjątkowy i niepowtarzalny, trudny do porównania z czymkolwiek. Przywodził na myśl silne odczynniki chemiczne, ale było w nim jednocześnie coś naturalnego i niepokojącego. Nieprzyjemnego, ale intrygującego. Potęgował się z każdym kolejnym pomieszczeniem, do którego wchodziliśmy. W pierwszym z nich na gęsto zastawionych regałach wśród czterech ścian spoczywały ludzkie organy w gęstej, półprzezroczystej zawiesinie. Widok był tym bardziej przerażający, że żadne z nich nie były zamknięte w medycznych słojach, jakie na starych rycinach towarzyszyły sekcjom zwłok. Tu poupychano je w większych lub mniejszych plastikowych kubłach podobnych do tych, jakie w warzywniakach służą do przechowywania kiszonej kapusty czy małosolnych ogórków.

      Upewniłem się, że to fragmenty ciał, dopiero kiedy zobaczyłem półkę z mózgami. Leżały w równym rzędzie – jako jedyne w szklanych słojach – wszystkie na wprost moich oczu. Rozpoznałem mózg tylko dlatego, że jego struktura jest niepodobna do żadnego innego przedmiotu w naturze. Charakterystyczne fałdy symetrycznie skupione w dwóch półkulach niewyraźnie prześwitywały z brudnej, zawiesistej cieczy przypominającej wodę w wiadrze z mydlinami. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że w identycznych pojemnikach wokół mnie upchnięto wszystkie pozostałe organy, z jakich zbudowane jest moje ciało. Wielkie kawały mięsa podobne do tych, jakie leżą w hipermarketowych chłodniach elegancko zapakowane w styropianowych tackach. Obok wielkich płatów – prawdopodobnie były to płuca i jelita – w mniejszych plastikowych kubełkach zobaczyłem drobniejsze, w części już rozpłatane albo nawet pokawałkowane niczym porcje rosołowe. Niektóre z wnętrzności były oszpecone nienaturalnymi naroślami. W pierwszym skojarzeniu pomyślałem o nowotworach. W innych z kolei brudna, gęsta zawiesina skutecznie ukrywała zawartość kubła. Miałem wrażenie, jakby każdy z tych umęczonych organów stanowił mięsną wkładkę do zupy, która z niewiadomych powodów zastygła pod koniec gotowania. Do tej pory starałem się zachować spokój, ale kiedy spojrzałem przez ramię, z mojego gardła wydarł się w końcu cichutki jęk przerażenia. Na sąsiednim regale na wysokości wzroku zobaczyłem ludzkie oczy. Poupychane w niewielkich słoiczkach łypały na mnie bezczelnie, pozbawione powiek, wytrzeszczone w moim kierunku.

      – Proszę za mną dalej – wyrwał mnie ze stuporu szpitalny ekonom – tu mamy tylko poczekalnię…

      Spojrzałem na córkę Krzysztofa Oliwy. Po jej twarzy widać było, jak z każdą sekundą ubywa jej pewności siebie. Patrzyła tępo na półkę z mózgami i nie była w stanie nic z siebie wykrztusić. Słowo „poczekalnia” w takim miejscu natychmiast skojarzyło mi się z krainą szeolu opisaną na samym początku Starego Testamentu, w najstraszniejszej ze wszystkich ksiąg.

      Zapach detergentów ustępował miejsca tej drażniącej, niezdefiniowanej nucie. Zastanawiałem się, z czym mi się kojarzy, ale czułem, jak myśli uciekają mi z głowy. Nagle poczułem, jak zaczynam tracić równowagę. Zamknąłem oczy, zachwiałem się na miękkich nogach. Żeby odzyskać równowagę, chwyciłem się jednej z półek, ale krawędzie nadgarstków z dużą siłą zahaczyły o coś dużego, szklanego i zimnego. Przełamując strach, podniosłem w końcu powieki i wtedy zobaczyłem, jak wielki słój z czyimś mózgiem z impetem rozbija się o kamienną posadzkę.

@@@

      Tajniki pracy organów ścigania w końcu weszły mi w krew przez te ostatnie dziesięć lat posługi w Piotrkowie Mazowieckim. Prokurator Radosław Bolesta, jeden z najlepszych specjalistów od nagłych zgonów, gangsterskich porachunków i wymuszeń rozbójniczych, stał się jednym z moich najbliższych przyjaciół. Trzeci z naszej paczki, aspirant Igor Hanys, dopełniał ten sojusz władzy państwa i Kościoła. Na samym początku spotykaliśmy się przy historiach bez happy endu. Najpierw był gwałt ze szczególnym okrucieństwem. Potem samobójstwo. Potem samobójstwo, które okazało się zamaskowanym skrytobójstwem. Przy czwartej zbrodni byliśmy już sobie o wiele bliżsi. Nie było w tej przyjaźni żadnej wyjątkowej radości. Tym, co nas zbliżyło, były emocje i wrażliwość. Spotykaliśmy się w różnych dziwnych miejscach. Areszt śledczy. Przytułek dla bezdomnych. Szpital. Cmentarz. W przeciwieństwie do mnie Radek i Igor nie sprawiali wrażenia szczęśliwych. Pierwszy był sam od lat, szukał szczęścia w przygodnych związkach. Igor miał jeszcze gorzej. Od lat tkwił w toksycznym małżeństwie, które zżerało go od środka. O tych i wielu innych sprawach rozmawialiśmy wiele razy po pracy operacyjnej. Igor i Rado z pewnością byli nieumiarkowani w piciu i paleniu. Czasem także w zażywaniu innych substancji psychoaktywnych. Ale u siebie w parafii nigdy nie pozwalałem im palić ani wciągać. A właśnie najczęściej spotykaliśmy się u mnie w parafialnej świetlicy, kiedy skończyły się już kółka różańcowe czy nauki przedmałżeńskie. Zaczynaliśmy od oglądania Ligi Mistrzów na wielkim ekranie, na którym w ciągu dnia starsi parafianie oglądali filmy religijne i transmisje mszy świętych. Nazywaliśmy te nasze spotkania „gorzkimi żalami”, ale sporo tam było uśmiechu, rozmowy i wina mszalnego. Z czasem zaczęliśmy razem chodzić do kina, knajp, a nawet założyliśmy amatorską drużynę piłkarską.

      Ostatnio jednak, pierwszy raz od początku naszej znajomości, musieliśmy radykalnie ograniczyć kontakty między sobą. Wszyscy trzej poznaliśmy bowiem zawartość komputera Dagmary Frost, który prokurator Bolesta uruchomił po cichu i wbrew procedurom. Gdyby to się wydało, moglibyśmy podzielić losy właścicielki notebooka, którą osobiście pochowałem.

      WYDAJE MI SIĘ, ŻE BYŁEM JEDYNYM ŻYJĄCYM MĘŻCZYZNĄ, DO KTÓREGO DAGMARA FROST MIAŁA ZAUFANIE. DZIŚ WIEM, ŻE TO NIE ONA POWINNA ZAPEWNIAĆ MI BEZPIECZEŃSTWO. POWINNO BYĆ DOKŁADNIE NA ODWRÓT.

      To była najkrótsza noc lata. Dwadzieścia cztery godziny po tym, jak ciało Krzysztofa Oliwy ostygło na dobre, spotkaliśmy się we trójkę. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego odzyskała już komputer Dagmary Frost. Boisko, na którym graliśmy kiedyś w jednej drużynie, było oświetlone tylko światłem księżyca. Jednak wyłącznie w tym miejscu wszyscy trzej czuliśmy się w miarę bezpiecznie. Nasza amatorska drużyna dawno temu przestała istnieć, ale my nadal wychodziliśmy z założenia, że najlepszą obroną jest atak. Pierwszy zaczął Igor.

      – Ten notebook okazał się puszką Pandory. Oliwa zginął, bo miał z nim do czynienia w znacznie większym stopniu, niż dotąd przypuszczaliśmy. Jestem zawodowym psem od ponad dwudziestu lat i w takich sprawach intuicja nigdy mnie nie zawodzi. Krzysztof Oliwa w tej sprawie orientował się o wiele lepiej od nas.

      – Igor ma słuszność – odpowiedział Rado. – Właśnie dlatego was tu wezwałem. To na razie jedyny trop, jaki nam został. Udało mi się wstępnie ustalić kilka rzeczy, nie wszystko mogę teraz powiedzieć. Wiem mniej więcej, co robić. Barry, najważniejsze zadanie teraz należy СКАЧАТЬ