Название: Dobry omen
Автор: Терри Пратчетт
Издательство: PDW
Жанр: Зарубежная фантастика
isbn: 9788381696753
isbn:
Druk ukończono we wrześniu 1655, akurat na czas ożywienia handlu przed Bożym Narodzeniem13 i natychmiast zorganizowano pierwszą w historii księgarstwa angielskiego wyprzedaż po obniżonych cenach.
Książka nie sprzedawała się. W ogóle. Nawet w Lancashire, gdzie księgarz umieścił ją na wystawie z dopiskiem „rodzimy autor”. Autora, a właściwie autorkę, niejaką Agnes Nutter wcale to nie zaskoczyło, gdyż nic, co było z tego świata, nie mogło zaskoczyć Agnes Nutter.
Napisała tę książkę nie dla zaspokojenia rynku, honorarium czy sławy, lecz wyłącznie po to, by otrzymać jeden egzemplarz gratis, do czego jako autor miała niezbywalne prawo.
Nikt dokładnie nie wie, co stało się z resztą nie sprzedanego nakładu. Egzemplarze nie zachowały się ani w muzeach, ani w zbiorach prywatnych. Nawet Azirafal nie posiadał takiego. Na myśl, że kiedykolwiek wypielęgnowanymi dłońmi dotknie książki Agnes Nutter, robiło mu się słabo ze wzruszenia.
Na całym świecie istniał tylko jeden domniemany egzemplarz przepowiedni.
Spoczywał wygodnie na półce, około czterdzieści mil od restauracji, w której Crowley i Azirafal rozkoszowali się obiadem i ujmując rzecz metaforycznie, zaczął właśnie ostatnie odliczanie.
Dochodziła trzecia po południu. Od przybycia Antychrysta na świat upłynęło piętnaście godzin, z których trzy ostatnie jeden anioł i jeden diabeł spędzili tęgo popijając.
Siedzieli naprzeciw siebie na zapleczu obskurnego sklepiku Azirafala w Soho.
W większości antykwariatów w Soho są zaplecza pełne bezcennych unikatów i białych kruków. Książki Azirafala nie miały ilustracji, za to miały stare brązowe okładki i bogatą ornamentykę stronic.
Od czasu do czasu Azirafal sprzedał jedną lub dwie, rzecz jasna kiedy nie miał innego wyjścia. Od czasu do czasu w sklepiku zjawiali się poważni panowie w ciemnych garniturach i namawiali, by zechciał sprzedać sklep, a oni zorganizują w tym miejscu punkt sprzedaży detalicznej, który bardziej pasuje do ich planu zagospodarowania przestrzennego dzielnicy. Czasem proponowali gotówkę, kusząc grubymi zwitkami banknotów pięćdziesięciofuntowych. Zdarzało się również, że gdy jedni prowadzili negocjacje, drudzy snuli się po sklepie i z politowaniem kręcąc głowami, mówili o łatwopalności papieru i jakichś beczkach z prochem.
Azirafal przytakiwał, uśmiechał się i obiecywał, że weźmie to pod uwagę. Potem wychodzili. I nigdy nie wracali.
Z tego, że jesteś aniołem wcale nie musi wynikać, że jesteś słodkim durniem i naiwniakiem.
Stół był gruntownie zastawiony butelkami.
–Chodzi o to… chodzi o to… – mówił Crowley, starając się skupić wzrok na Azirafalu. – No, chodzi o to… – powtórzył, zastanawiając się, o co mu chodzi. Chodzi mi o… – przerwał i jaśniej dokończył: – delfiny. I o to mi chodzi.
– Jakieś ryby – wtrącił Azirafal.
– Nnnie. – Crowley kiwnął palcem. – To… jes… ssak. Najprawdziwszy s… sy… ssak. A różnica jest w… w… – Mózg Crowleya przypominał nieprzenikniony gąszcz, w którym trudno odszukać cokolwiek, a co dopiero jakąś różnicę. – A różnica polega na tym, że…
– Odbywają gody na lądzie? – podsunął Azirafal.
Crowley zmarszczył brwi.
– Nie. Raczej na pewno nie. Chodzi o coś z młodymi. Zresztą wszystko jedno – powiedział, pozbierał myśli i sięgając po butelkę, dokończył: – Chodzi o ich mózgi.
– O co chodzi z mózgami?
– To wielkie mózgi. Jak… stodoła. I o to chodzi. A są wieloryby i mają jeszcze większe mózgi. Słowo daję. Cały ocean mózgów.
– Szajs – mruknął Azirafal, zaglądając melancholijnie w swoją szklankę.
Crowley spojrzał chłodno, dając mu do zrozumienia, że ta ostatnia uwaga była wsadzeniem kija w szprychy przedniego koła rozpędzonego roweru.
– Że niby jak?
– Szajs. I banialuki. On przecie w głębinie spoczywa, gdy nad nim przetacza się grom. Pod nieprzebytą warstwą polipty… polity… policy, no, tych cholernych wodorostów. I ma się wynurzyć dopiero na koniec, jak się woda zagotuje w oceanie.
– Tak?
– To są fakty!
– No i masz, czegoś chciał. – Crowley wyprostował się. – Ocean bulgoce, delfiniaki rozgotowane na papkę, nic nikogo nie obchodzi. To samo z gorylami. Patrzą, patrzą i mówią: O rety! niebo czerwone, gwiazdy lecą jedna za drugą; co one wyrabiają, te banany? A potem…
– Budują gniazda. Goryle, znaczy – wtrącił anioł, gdy udało mu się nalać do szklanki już za trzecim podejściem.
– Ee… tam.
– Jak Bóg na niebie. Było na filmie. Robią gniazda.
– Chyba chodzi o ptaki – nie dowierzał Crowley.
– Gniazda – upierał się Azirafal.
Crowley uznał, że lepiej się nie spierać w tej materii.
– No i masz swoje. Wszystkie zwierzęta duże i marne. Znaczy małe. Duże i małe. I mają mózgi. Prawie wszystkie. A potem łubu-du bum bum gruch!
– Ale ty też masz w tym udział – odparł Azirafal. – To ty wodzisz na pokuszenie. Na ogół z dobrym skutkiem.
Crowley grzmotnął szklanką o stół.
– To nie ma nic do rzeczy. I nikt im nie każe się zgadzać od samego początku. Właśnie to nie chce ci przejść przez gardło, zgadza się. Wasz punkt w umowie. Macie wciąż wystawiać ludzi na próbę. Ale nie do całkowitej zagłady gatunku.
– Dobrze już, dobrze. Mnie też to się nie podoba tak samo jak tobie, ale już ci mówiłem, że nie mogę być niebusordy… niesubory… no, nie mogę nie wykonać polecenia. Jessem janioł.
– W niebie nie ma teatrów. Filmy wyświetlają raz na tysiąc lat.
– Tylko nie próbuj mnie kusić – jęknął Azirafal rozpaczliwie. – Znam cię, ty gadzie z piekła rodem!
– Ale pomyśl tylko – ciągnął nieustępliwie Crowley. – Wiesz, co to wieczność? No, pytam, czy wiesz, co to wieczność? To znaczy, czy rozumiesz, co to wieczność? Widzisz, jest taka wielka góra, na milę wysoka. Gdzieś na krańcach wszechświata. I raz na tysiąc lat zjawia się СКАЧАТЬ
13
Był to kolejny przykład geniuszu wydawniczego, gdyż kromwellowski parlament zdelegalizował święta Bożego Narodzenia w 1654 roku.