Название: Księgi Jakubowe
Автор: Olga Tokarczuk
Издательство: PDW
Жанр: Историческая литература
isbn: 9788308057049
isbn:
Drużbacka przywykła już do innej trochę polszczyzny na różnych pańskich dworach, więc te wtręty łacińskie tylko ją bawią. Spędziła w nich pół życia jako dama do towarzystwa i sekretarka. Potem wyszła za mąż, urodziła córki, a teraz, po śmierci męża i narodzinach wnucząt, próbuje radzić sobie sama albo przy córkach, bądź też przy pani Kossakowskiej, bądź to jako dama do towarzystwa. Cieszy się, że wraca na magnacki dwór, gdzie tyle się dzieje i gdzie wieczorami czyta się poezje. Ma w swoim bagażu kilka tomików, ale wstydzi się je wyciągać. Nic nie mówi. Raczej słucha, jak się ksiądz rozgadał, i zaraz znajduje z nim wspólny język, mimo tej łaciny; okazuje się bowiem, że ksiądz wizytował niedawno pałac Dzieduszyckich w Cecołowcach i teraz próbuje odtworzyć u siebie na plebanii to, co stamtąd zapamiętał. Uradowany i rozochocony likierem, którego wypił już ze trzy kieliszki, szczęśliwy, że ktoś go słucha, opowiada.
Wczoraj posłano po kasztelana Kossakowskiego do Kamieńca i teraz wszyscy się go lada chwila spodziewają. Pewnie zjawi się tu rano, a może już w nocy.
Przy stole siedzą mieszkańcy i goście domu, stali i tymczasowi. Ci najmniej ważni na szarym końcu, gdzie biel obrusów już nie sięga. Z rezydentów jest tu wuj czy stryj gospodarza, starszy pan, nieco otyły i sapiący, który zwraca się do wszystkich „asindzieju” i „asindziejko”. Są tu też zarządca majątków, nieśmiały wąsaty mężczyzna słusznej postury, oraz dawny nauczyciel religii dzieci Łabęckich, wielce wykształcony bernardyn ksiądz Gaudenty Pikulski. Tego od razu zagarnia ksiądz Chmielowski, który wiedzie go w róg pokoju, żeby pokazać mu żydowską książkę.
– Zamieniłem się, ja mu dałem moje Nowe Ateny, a on mnie Zohar – mówi z dumą ksiądz Chmielowski i wyciąga z torby księgę. – Prośbę miałbym – dodaje bezosobowo – gdyby znalazło się trochę czasu, żeby mi to i owo z tej książki przepowiedzieć…
Pikulski ogląda księgę, otwiera ją od tyłu i czytając, porusza wargami.
– To żaden Zohar – mówi.
– Jakżeż to? – ksiądz Chmielowski nie rozumie.
– A to Szor wcisnął ojcu jakieś bajki żydowskie. – Sunie palcem od prawej do lewej po ciągu niezrozumiałych znaczków. – Oko Jakuba. Tak się nazywa, to takie opowiastki dla ludu.
– A to stare Szorzysko… – Kiwa głową ksiądz, rozczarowany. – Pewnie się pomylił. No cóż, chyba i tu znajdę trochę jakiej mądrości. O ile mi to kto przetłumaczy…
Starosta Łabęcki daje znak ręką i dwóch służących wnosi tace z likierem i maleńkie kieliszki oraz talerzyk z cieniutko krojonymi skórkami od chleba. Kto chce, może sobie w ten sposób zaostrzyć apetyt, bo potem podany posiłek będzie już ciężki i obfity. Najpierw idzie zupa, a następnie pokrojona w nieregularne plastry gotowana wołowina wraz z innymi mięsami – pieczenią wołową, dziczyzną i kurczętami; do tego marchew gotowana, kapusta z boczkiem i miski kaszy bogato okraszonej tłuszczem.
Ksiądz Pikulski przy stole nachyla się do księdza Benedykta i mówi półgłosem:
– Niechże ksiądz do mnie wpadnie, mam ja i po łacinie żydowskie księgi, a i w hebrajskim mogę pomóc. Po co od razu do Żydów chodzić?
– Sameś mi, synu, radził – odpowiada ksiądz Benedykt, nieco zirytowany.
– Dla żartu mówiłem. Nie sądziłem, że ksiądz pójdzie.
Drużbacka je powściągliwie; wołowina nie służy jej zębom, wykałaczek zaś nie widzi. Dziubie kurczę z ryżem i spod oka przygląda się dwom młodym służącym, widać jeszcze nieobytym z nową pracą, bo stroją do siebie przez stół miny i błaznują, myśląc, że goście, zajęci jedzeniem, niczego nie dojrzą.
Kossakowska niby słaba, ale każe swoje łoże w kącie pokoju obstawić świecami i podać sobie ryżu tudzież mięsa z kury. Zaraz potem prosi o węgrzyna.
– To już najgorsze za waćpanią, skoro po wino sięgasz – mówi Łabęcki z ledwie wyczuwalną w głosie ironią. Wciąż jest poirytowany, że na karty nie pojechał. – Vous permettez?[2] – Wstaje, by z nieco przesadnym ukłonem dolać kasztelanowej wina. – Zdrowie waćpani.
– A ja winnam wypić zdrowie tego medyka, bo mnie na nogi postawił swoją miksturą – mówi Kossakowska i pociąga spory łyk.
– C’est un homme rare – stwierdza gospodarz. – Dobrze wykształcony Żyd, choć mnie z podagry wyleczyć nie potrafi. Studiował w Italii. Ponoć igłą zdejmuje z oka zaćmę i tym samym przywraca wzrok, tak właśnie było z jedną z okolicznych szlachcianek, która teraz wyszywa najdrobniejsze ściegi.
Odzywa się znowu Kossakowska ze swojego kąta. Zjadła już i leży oparta o poduszki, cokolwiek blada. Jej twarz oświetlona drgającym światłem świec porusza się jakby w jakimś grymasie:
– Pełno Żydów teraz wszędzie, tylko patrzeć, jak nas tu zjedzą z kopytami – mówi. – Panom nie chce się pracować i o własne majątki dbać, to dają je Żydom w arendę, a sami używają życia w stolicy. I patrzę, a tu Żyd mostowym jest, a tu majątek ziemski prowadzi, a tu buty i ubranie szyje, całe rzemiosło wziął.
W czasie obiadu rozmowy schodzą na gospodarkę, która tu, na Podolu, zawsze kuleje, a przecież wielkie jest bogactwo tej ziemi. Można by zrobić z niej kwitnący kraj. Te potaże, saletry, miody. Woski, łoje, płótna. Tytoń, skóry, bydło, konie, mnóstwo tego jest i nie znajduje zbytu. A dlaczego? – dopytuje się Łabęcki. Bo Dniestr jest płytki, posiekany porohami, drogi byle jakie, wiosną po roztopach prawie nieprzejezdne. Jak tu handlować, gdy przez granice bezkarnie przechodzą bandy tureckie i łupią podróżnych, tak że ze zbrojnymi jeździć trzeba, wynajmować ochronę.
– Kto ma na to pieniądze? – skarży się Łabęcki i marzy, żeby było jak w innych krajach, żeby handel kwitł i bogactwo ludzi rosło. Tak jak to jest we Francji, a przecież wcale ziemi lepszej tam nie ma, ani rzeki nie lepsze. Kossakowska twierdzi, że to wina panów, którzy płacą chłopom wódką, nie pieniędzmi.
– A ty, pani, wiesz, że to u Potockich w ich dobrach chłop ma już tyle dni w roku pańszczyzny, że na swoim może pracować tylko w soboty i niedziele?
– U nas i piątek mają wolny – odcina się Kossakowska. – A bo i marnie pracują. Połowę urodzaju daje się robotnikowi za zbiór drugiej połowy, a i tak te hojne dary nieba nie mogą być spożytkowane. U mojego brata stoją do dziś ogromne stogi, pasą się na nich robaki i nie ma sposobu, by je sprzedać.
– Tego, kto wpadł na pomysł, by zboże przepalać na wódkę, powinno się ozłocić – mówi Łabęcki i ściągając serwetę spod brody, daje znak, żeby dobrym zwyczajem przejść na fajki do biblioteki. – Teraz całe galony wódki jadą na wozach na drugą stronę Dniestru. Co prawda Koran zabrania pić wina, ale o wódce nic nie mówi. Zresztą niedaleko jest ziemia hospodara mołdawskiego, a tam chrześcijanie mogą smakować trunku do woli… – Śmieje się, odsłaniając żółte od tytoniu zęby.
Starosta Łabęcki СКАЧАТЬ
2
(franc.) Pani pozwoli? (…) To człowiek wyjątkowy