Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk страница 4

Название: Księgi Jakubowe

Автор: Olga Tokarczuk

Издательство: PDW

Жанр: Историческая литература

Серия:

isbn: 9788308057049

isbn:

СКАЧАТЬ go ksiądz dziekan nie bardzo lubi. Nie musiałby się teraz tutaj wstydzić i pocić. Ale wiele jest w księdzu przekory, więc poszedł sam. I było jeszcze coś niezbyt rozumnego – mała gierka słowna wdała się w całą sprawę; kto uwierzy, że takie rzeczy mają wpływ na świat. Ksiądz pracował pilnie nad pewnym ustępem Kirchera, gdzie wspomniano o wielkim wole Szoroborze. I być może podobieństwo słów ściągnęło go tutaj – Szor i Szorobor. Dziwne są wyroki Pana.

      Lecz gdzież te słynne księgi, gdzie ta postać budząca lękliwy szacunek? Sklep wygląda jak zwykły kram, a przecież właściciel ponoć jest potomkiem słynnego rabina, mędrca wielce szanowanego Zalmana Naftalego Szora. A tu czosnek, zioła, garnce z przyprawami, słoje i słoiczki, a w nich wszelkiej maści przyprawy – tłuczone, mielone albo jeszcze w swoim naturalnym kształcie, jak te laski wanilii albo gwoździki goździków, kulki gałki muszkatołowej. Na półkach na sianie ułożono też bele materiału – to chyba jedwab i atłas, bardzo jaskrawe, przyciągają oko. Ksiądz myśli, czy nie potrzebowałby czasem czego, ale już jego uwagę zwraca nieudolny napis na pokaźnym słoju ciemnozielonym: „Herba the”. Już wie, o co poprosi, kiedy w końcu ktoś do niego wyjdzie – o trochę tego ziela, które wprawia go w lepszy nastrój, co u księdza dziekana znaczy, że może bez zmęczenia pracować. A jeszcze poprawia trawienie. I kupiłby trochę goździków, żeby doprawić nimi wieczorne grzane wino. Ostatnie noce były tak zimne, że zmarznięte nogi nie pozwalały mu się skupić na pisaniu. Szuka wzrokiem jakiejś ławy, a wtedy wszystko dzieje się w tym samym momencie: zza regałów wyłania się dobrze zbudowany, brodaty mężczyzna w długiej wełnianej sukni, spod której wystają tureckie buty o spiczastych noskach. Na ramiona ma zarzucony cienki ciemnoniebieski płaszcz. Mruży oczy, jakby wyszedł ze studni. Zza jego pleców wygląda ciekawie ów Jeremiasz, który spłoszył się wcześniej, i jeszcze jakieś dwie twarze, podobne bardzo do oblicza Jeremiasza, ciekawskie i rumiane. A z drugiej strony, w drzwiach od rynku przystanął właśnie zdyszany drobny chłopiec, czy też młody mężczyzna, bo zarost sypnął mu się obficie jasną kozią bródką. Opiera się o framugę i dyszy, widać biegł tutaj najszybciej, jak mógł. Świdruje księdza dziekana bezczelnie oczami i uśmiecha się szelmowsko, ukazując zdrowe, szeroko rozstawione zęby. Ksiądz nie jest pewny, czy czasem nie jest to uśmiech szyderczy. Woli dostojną postać w płaszczu i to do niej zwraca się nadzwyczaj grzecznie:

      – Niech mi waszmość wybaczy to najście…

      Tamten patrzy na niego w napięciu, lecz już po chwili wyraz jego twarzy powoli się zmienia. Pojawia się na niej coś w rodzaju uśmiechu. Ksiądz dziekan nagle pojmuje, że tamten nie rozumie, więc zaczyna teraz inaczej, po łacinie, radośnie pewny, że znalazł swój swego.

      Żyd powoli przenosi wzrok na chłopca w drzwiach, tego zdyszanego, a tamten śmiało wchodzi do środka, obciąga kurtkę z ciemnego sukna.

      – Ja będę tłumaczył – oznajmia niespodziewanie niskim głosem z miękkim rusińskim zaśpiewem i wskazując paluchem księdza dziekana, mówi z przejęciem, że to jest prawdziwy, najprawdziwszy ksiądz.

      Nie przyszło do głowy księdzu, że potrzebny będzie tłumacz, jakoś o tym nie pomyślał. Jest speszony i nie wie, jak z tego wybrnąć, bo cała sprawa, w zamierzeniu delikatna, nagle robi się publiczna i za chwilę ściągnie tu cały jarmark. Najchętniej wyszedłby stąd w chłodną mgłę o zapachu końskiego łajna. Zaczyna się czuć osaczony w tej niskiej izbie, w powietrzu gęstym od zapachu korzeni, na dodatek już ktoś z ulicy ciekawie zagląda, by sprawdzić, co też się tu dzieje.

      – Miałbym słowo do szanownego Eliszy Szora, jeśli pozwoli – mówi. – Na osobności.

      Żydzi są zaskoczeni. Wymieniają między sobą kilka zdań, Jeremiasz znika i dopiero po dłuższej chwili pełnej nieznośnego milczenia wraca. Widocznie ksiądz dostał pozwolenie i teraz wiodą go za regały. Towarzyszą temu jakieś szepty, lekki tupot dziecięcych stóp, tłumione chichoty – jakby za cienkimi ścianami były tłumy innych ludzi, którzy przez szpary w drewnianych ściankach ciekawie patrzą teraz na księdza dziekana rohatyńskiego, wędrującego po zakamarkach żydowskiego domu. I okazuje się też, że sklepik przy rynku jest zaledwie przyczółkiem dużo bardziej rozbudowanej struktury, niejako ula pszczelego: pokoi, korytarzyków i schodków. Cały dom jest większy i zbudowany wokół wewnętrznego podwórka, które tylko kątem oka widzi ksiądz przez małe okienko w izbie, gdzie się na chwilę zatrzymują.

      – Ja jestem Hryćko – odzywa się, kiedy tak idą, chłopak z bródką. Ksiądz uświadamia sobie, że gdyby chciał się wycofać, to nawet nie wiedziałby, jak wyjść z tego pszczelego domu. Zaczyna się pocić z powodu tej myśli i wtedy otwierają się ze skrzypieniem jedne z drzwi i staje w nich szczupły mężczyzna w sile wieku, o jasnej, gładkiej, nieprzeniknionej twarzy, z siwą brodą, w sukni za kolana, na stopach ma wełniane skarpety i czarne pantofle.

      – To jest właśnie rabbi Elisza Szor – szepcze Hryćko z przejęciem.

      Pokój jest mały, niski i bardzo skromnie urządzony. Na środku znajduje się szeroki stół, leży na nim rozłożona książka, a obok w kilku stosach inne – wzrok księdza zachłannie sunie po ich grzbietach, usiłując odczytać tytuły. Ksiądz niewiele wie o Żydach w ogóle, a tych rohatyńskich zna tylko z widzenia.

      Księdzu nagle wydaje się sympatyczne, że obaj są niedużego wzrostu. Wobec wysokich czuje się zawsze jakoś skonfundowany. Stają naprzeciwko siebie i przez chwilę ksiądz ma wrażenie, że tamten też kontentuje się tym podobieństwem. Żyd siada miękko, uśmiecha się i wskazuje ręką ławę dla księdza.

      – Za pozwoleniem i w tych niezwykłych okolicznościach przychodzę tutaj do waszmości całkiem incognito, zasłyszawszy wiele o waszej wielkiej mądrości i erudycji…

      Hryćko zatrzymuje się w połowie zdania i pyta księdza:

      – In-co-gnito?

      – A jakże, co znaczy, że suplikuję o dyskrecję.

      – A cóż to? Su-pli-kuję? Dys-kre-cję?

      Ksiądz milknie, nieprzyjemnie zaskoczony. Ale mu się tłumacz trafił, widzi, że tamten go nie rozumie. To jak mają ze sobą rozmawiać? Po chińsku? Będzie się starał mówić prosto:

      – Proszę o zachowanie tajemnicy, bo nie ukrywam przecie, żem rohatyński dziekan, ksiądz katolicki. Ale przede wszystkim autor. – Słowo „autor” podkreśla podniesieniem palca. – I wolałbym tu dzisiaj rozmawiać nie jako duchowny, ale autor właśnie, który wytrwale pracuje nad pewnym opusculum…

      – O-pu-scu-lum? – dopada go wątpiący głos Hryćka.

      – …dziełkiem niewielkim.

      – Aha. Niechże ksiądz wybaczy, ja w polskim nieuczony, tylko w takim zwykłym języku, jak ludzie mówią. Tyle znam, ilem zasłyszał wokół koni.

      – Od koni? – dziwi się ksiądz niepomiernie, zły na kiepskiego tłumacza.

      – No bo przy koniach robię. Handel.

      Hryćko mówi, pomagając sobie rękami. Mężczyzna patrzy na niego ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami, a księdzu przychodzi do głowy, że może ma do czynienia z niewidomym.

      – Kilkuset autorów już przeczytawszy od deszczki do deszczki – ciągnie СКАЧАТЬ