Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk страница 6

Название: Księgi Jakubowe

Автор: Olga Tokarczuk

Издательство: PDW

Жанр: Историческая литература

Серия:

isbn: 9788308057049

isbn:

СКАЧАТЬ reakcję Szora, ale on tylko lekko unosi brwi.

      Ksiądz Chmielowski i Hryćko wychodzą razem w chłodne, nieprzyjemne powietrze. Hryćko coś tam jeszcze plecie, ksiądz zaś patrzy na niego uważnie – na jego młodą twarz z zaczątkami przyszłego zarostu i długie, wywinięte rzęsy, które nadają mu trochę dziecinny wygląd, wreszcie na jego chłopskie ubranie.

      – Tyś Żyd?

      – E, nie… – odpowiada Hryćko, wzruszając ramionami. – Ja stąd, z Rohatyna, o, z tego domu. Niby prawosławny.

      – To skąd znasz ich mowę?

      Hryćko przysuwa się bliżej i idzie prawie ramię w ramię z księdzem, wyraźnie czuje się zachęcony do tej poufałości. Mówi, że jego ojciec i matka umarli na zarazę w 1746 roku. Prowadzili z Szorami interesy, ojciec był rzemieślnikiem, garbował skóry, a kiedy umarł, Szor wstawił się za Hryćkiem, jego babką i młodszym bratem, Ołesiem, wykupił długi ojca i roztoczył opiekę nad trójką sąsiadów. No i tak żyją w sąsiedztwie, ma teraz do czynienia więcej z Żydami niż ze swoimi, i jakoś sam nie wie, kiedy pojął ten ich język, i mówi nim jak swoim, płynnie, co często się przydaje w różnych sprawach i interesach, bo Żydzi, zwłaszcza ci starsi, niechętnie podchodzą do polskiego i rusińskiego. Żydzi nie są tacy, jak o nich mówią, a Szorowie w szczególności. Jest ich dużo i dom mają ciepły, gościnny, zawsze dadzą coś do jedzenia i kieliszek wódki, gdy zimno. Teraz Hryćko uczy się rzemiosła swojego ojca, żeby po nim przejąć garbarstwo, zawsze na to będzie zapotrzebowanie.

      – A nie masz ty jakiej chrześcijańskiej rodziny?

      – Ano mam, ale daleko i nie bardzo się o nas troszczy. O, a to jest mój brat, Ołeś. – Podbiega do nich chłopczyk może ośmioletni, cały piegowaty. – Niech się ksiądz dobrodziej tak nie trapi o nas niepotrzebnie – mówi wesoło Hryćko. – Bóg stworzył człowieka z oczami z przodu, a nie z tyłu głowy, co znaczy, że człowiek ma się zajmować tym, co będzie, a nie tym, co było.

      Ksiądz istotnie uznaje to za dowód przemyślności Boga, choć nie przypomina sobie, gdzie w Piśmie to zostało powiedziane.

      – Naucz się przy nich języka, to będziesz tłumaczyć te księgi.

      – A gdzie tam, proszę waszmości, mnie do książek nie ciągnie. Nudzi mnie czytanie. Ja bym się raczej handlem zajął, to mi się podoba. Najlepiej końmi. Albo jak Szorowie: wódką i piwem.

      – Oj, toś ty się już zbiesił przy nich… – mówi ksiądz.

      – A co to, gorsze one od innych towarów? Ludzie pić potrzebują, bo życie ciężkie.

      Plecie jeszcze coś, idąc za księdzem, choć ksiądz już chętnie by się go pozbył. Benedykt Chmielowski staje twarzą w stronę jarmarku i szuka wzrokiem Roszka, najpierw przy kożuszkach, a potem po całym targowisku, ale ludzi jeszcze przybyło i właściwie nie ma szans odnaleźć furmana. Postanawia więc iść sam do kolaski. Tłumacz zaś tak mocno wszedł w swoją rolę, że jeszcze mu wyjaśnia niektóre sprawy, zadowolony widocznie, że może. Mówi więc, że szykuje się wielkie wesele w domu Szorów, bo syn Eliszy (ten, którego ksiądz widział w sklepie, ów niby Jeremiasz, a w rzeczywistości Izaak), żeni się z córką Żydów morawskich. Wkrótce przybędzie cała ich familia i wielu krewnych z okolicy, z Buska, Podhajec, Jezierzan i Kopyczyniec, a także ze Lwowa i może nawet z Krakowa, choć późna pora roku i według niego, Hryćka, lepiej brać śluby latem. I mówi Hryćko gaduła, że dobrze by było, gdyby i ksiądz mógł przyjść na taki ślub, a potem widocznie sobie to wyobraża, bo wybucha śmiechem, tym samym, który ksiądz wziął najpierw za szyderczy. Dostaje grosz.

      Hryćko patrzy na grosz i znika w jednej chwili. Ksiądz stoi, zaraz jednak zanurzy się w jarmark jak we wzburzoną wodę i utonie w nim, podążając za smakowitym zapachem sprzedawanych gdzieś tutaj pasztetów.

      Rozdział 2

O fatalnym resorze i kobiecej chorobie Katarzyny Kossakowskiej

      W tym samym czasie kasztelanowa kamieniecka Katarzyna Kossakowska, z domu Potocka, i towarzysząca jej znajoma starsza dama, które są już od kilku dni w podróży z Lublina do Kamieńca, właśnie wjechały do Rohatyna. Godzinę za nimi jadą wozy z kuframi, w nich stroje, pościel oraz zastawa, tak żeby, gdy przyjdzie stanąć w gościnie, mieć swoją porcelanę i swoje sztućce. Choć specjalnie rozsyłani posłańcy zawiadamiają z wyprzedzeniem rodzinę i przyjaciół w posiadłościach, do których zbliżają się kobiety, czasami nie udaje im się dotrzeć na bezpieczny i komfortowy nocleg. Wtedy pozostają zajazdy i gospody, w których jedzenie bywa nietęgie. Pani Drużbacka, mająca już swoje lata, ledwie żyje. Skarży się na niestrawność, zapewne dlatego, iż każdy posiłek zaraz zostaje wytrzęsiony w żołądku niczym śmietana w maślnicy. Zgaga to jednak nie choroba. Gorzej jest z kasztelanową Kossakowską – od wczoraj boli ją brzuch i teraz siedzi w kącie powozu zupełnie bez sił, za to zimna, mokra i tak bardzo blada, że Drużbacka zaczyna obawiać się o jej życie. Dlatego szukają pomocy tutaj, w Rohatynie, gdzie starostą jest Szymon Łabęcki, spowinowacony z rodziną kasztelanowej, jak każdy znaczniejszy człowiek na Podolu.

      Jest dzień targowy i łososiowa kareta na resorach ozdobiona miękkim złotawym ornamentem, z herbem Potockich wymalowanym na drzwiczkach, ze stangretem na koźle i obstawą mężczyzn w jaskrawych mundurach już od rogatek wzbudza w miasteczku niemałą sensację. Kareta co chwilę staje, bo droga jest zatarasowana przez pieszych i zwierzęta. Nie pomaga strzelanie z bata nad głowami. Dwie kobiety ukryte w środku pojazdu płyną w nim niczym w drogocennej muszli przez wzburzone wody wielojęzycznego, rozjarmarkowanego tłumu.

      W końcu kareta, co było w tym tłoku do przewidzenia, nadziewa się na jakiś dyszel, pęka resor, to nowe udogodnienie, które teraz tylko komplikuje podróż, i kasztelanowa spada z siedzenia na podłogę, a jej twarz wykrzywia się z bólu. Drużbacka, klnąc, wyskakuje wprost w błoto i sama zaczyna szukać pomocy. Najpierw zwraca się do dwóch kobiet z koszami, ale one chichoczą i uciekają, gadając między sobą po rusińsku, potem chwyta za rękaw Żyda w czapie i płaszczu – ten stara się ją zrozumieć, a nawet odpowiada coś w swoim języku i pokazuje gdzieś w dół miasteczka, w stronę rzeki. Wtedy zniecierpliwiona Drużbacka staje na drodze dwóch dobrze wyglądających kupców, którzy wysiedli właśnie z kocza i podeszli ku zbiegowisku, ale ci okazują się chyba Ormianami, będącymi tu przejazdem. Kręcą tylko głowami. A zaraz obok nich Turcy przyglądają się Drużbackiej jakoś ironicznie, jak jej się wydaje.

      – Czy ktoś tu mówi po polsku?! – krzyczy więc, zła na ten tłum wokół i na to, gdzie się znalazła. Niby to jedno królestwo, ta sama Rzeczpospolita, ale tutaj jakaś zupełnie inna niż w Wielkopolsce, z której pochodzi. Tu dziko, twarze obce, egzotyczne, ubiory komiczne, jakieś strzępiące się sukmany, jakieś czapy futrzane i turbany, bose stopy. Domy zgarbione, malutkie i z gliny, nawet przy rynku. Woń słodu i łajna, wilgotny zapach opadłych liści.

      W końcu widzi przed sobą drobnego, starszego księdza, całkiem siwego, w niezbyt porządnym płaszczu, z torbą na ramieniu, który patrzy na nią wytrzeszczonymi oczami, zupełnie zaskoczony. Chwyta go za poły płaszcza i potrząsa nim, sycząc przez zęby:

      – Na zmiłowanie boskie, niechże ksiądz powie, gdzie tu jest dom starosty Łabęckiego! I ani słowa! I milczeć o wszystkim!

      Ksiądz СКАЧАТЬ