1989. Barwy zamienne. Marek Migalski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу 1989. Barwy zamienne - Marek Migalski страница 12

Название: 1989. Barwy zamienne

Автор: Marek Migalski

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Историческое фэнтези

Серия:

isbn: 978-83-8110-938-3

isbn:

СКАЧАТЬ osiemnastolatek. Nic nie wiedziałem wtedy o świecie i nic nie wiedziałem o sobie. Wszystko to, co spotkało mnie potem, przeraziłoby tego chłopca. Z kolei ja, przypatrując mu się dziś, nie do końca byłem w stanie się z nim identyfikować. Z tym szczeniakiem, nastolatkiem, chłopcem. To naprawdę ten sam człowiek co ja? Przecież mam z nim tak mało wspólnego. Jakby był to ktoś zupełnie obcy. A czy on, gdyby naprawdę mógł mnie spotkać po upływie ponad wieku, rozpoznałby we mnie siebie? Raczej nie.

      Więc czym jesteśmy, jeśli ta więź się rwie, jeśli między tymi dwoma żyjącymi wszak realnie i namacalnie ludźmi nie ma prawie żadnej łączności, żadnego iunctim? Czyż nie mieli racji dawni kapusie komunistyczni, którzy – gdy po latach przedstawiano im niezbite dowody donoszenia na kolegów – mówili, że to nie oni, że to ktoś inny, że oni z tym młodym tewulcem nie mają nic wspólnego? Może ich słowa nie były tylko żałosną próbą usprawiedliwiania się, ale tkwiła w nich jakaś prawda o naturze ludzkiej? Może coś ważnego przekazywali nam o nas samych? Nie o sobie, ale właśnie o nas.

      Przez cały czas zastanawiałem się nad tym, nie potrafiąc sformułować ostatecznych wniosków. Bezkonkluzywność tych rozważań martwiła mnie, ale nie wprawiała w zły nastrój. Nawet odwrotnie: było mi jakoś lekko na duszy z tym ciężarem. Lekko z ciężarem – tak, właśnie tak. Nie chciałem się go pozbyć, nie chciałem z siebie zrzucić. Jedyne, czego naprawdę wówczas pragnąłem, to móc o tym rozmyślać i spotykać się z Michałem. Tak sobie zaplanowałem ten rok i taki mi się jawił. Byłem zadowolony. Prawie szczęśliwy.

      W połowie lutego zaczął się nowy semestr, letni. Zawsze mnie to śmieszyło, że letni semestr zaczynał się w lutym, a lato zaczynało się od dnia, w którym dzień staje się coraz krótszy. Była w tym jakaś ironia, choć ja, jakżeby inaczej, lubiłem bawić się niejasnymi i nieoczywistymi asocjacjami i myśleć, że jest w tym głębsza mądrość, jakaś zapowiedź końca. Bo jeśli lato rozpoczynało swoje rządy od momentu, w którym dnia zaczyna ubywać, a zima od momentu, gdy stawał się on coraz dłuższy, to przecież głównym skojarzeniem powinno być to, że wszystko ma swój koniec. Koniec, który widać już na samym początku. Że nawet jeśli coś jest, to zaraz, za chwilę, być przestanie; że jak się coś dzieje, to potem dziać się nie będzie; że jak się coś rodzi, to musi umrzeć.

      W letnim semestrze miałem mniej zajęć – tylko jeden wykład i seminarium magisterskie. Na to drugie zaczęła uczęszczać Sonia, śliczna blondynka o pięknej twarzy i nieco gorszej figurze. Była trochę przy sobie, ale to tylko dodawało jej seksapilu. Od razu wpadła mi w oko, miałem też wrażenie, że i ona dostrzegła we mnie coś, co pozwoliłoby jej na zrobienie mi loda bez wyrzutów sumienia i pretensji do siebie.

      Po drugim spotkaniu z grupą seminaryjną nadarzyła się okazja do przełamania oficjalności naszej relacji. Los chciał, że była ostatnia w kolejce do prezentowania układu pracy i gdy skończył się czas naszego seminarium, musiała zostać chwilę dłużej, już sama, bez obecności innych studentów.

      – Może dokończylibyśmy tę rozmowę przy jakiejś kawie? – zaproponowałem, zdobywając się na jak najbardziej oficjalny ton, który gdyby odmówiła, zawsze mógł być zinterpretowany jako nic nieznaczący i niezawierający w sobie niczego niewłaściwego.

      – Myślałam, że zdobędzie się pan na to już po naszym pierwszym spotkaniu – powiedziała i bezczelnie patrzyła mi w oczy. – Oczywiście, bardzo chętnie.

      Stałem naprzeciwko niej z wielkim uśmiechem i radością w oczach i lędźwiach. Gapiłem się na nią, pożerałem ją wzrokiem.

      – To kiedy? – Podniosła brwi i wysunęła brodę nieco do przodu.

      – Co kiedy? – zapytałem oszołomiony.

      – Kiedy ta kawa? – roześmiała się.

      – Jutro? – wydusiłem z siebie.

      – To pytanie czy propozycja, bo nie wiem, czy na końcu był znak zapytania, czy też nie? – bawiła się mną.

      – Propozycja – bąknąłem.

      – Przyjęta – szybko powiedziała. – Gdzie?

      – W „Kryształowej”? – znów bardziej zapytałem, niż zaproponowałem.

      – Uuuu, będziemy szpanować w najdroższej kawiarni w mieście – roześmiała się szczerze. – Będziemy robili wrażenie na biednej, zahukanej i nieznającej życia studentce trzeciego roku.

      – Nie tak, nie to miałem… – zacząłem nieudolnie dukać. – Tak mi przyszło do głowy na szybko.

      – Na szybko, mówi pan doktor. – Uśmiechnęła się do mnie. – No to niech będzie na szybko. Proszę bardzo.

      – To nie tak. – Zaczynałem się irytować tą moją nieporadnością lub raczej jej swobodą i zdolnością do zapędzania mnie w kozi róg.

      – No przecież wiem – odparła jakby bardziej rzeczowo, ale wciąż przyjaźnie. – No jasne, że wiem, że nie tak. To jutro o szóstej. – Bardziej to zakomunikowała, niż chciała uzyskać moją zgodę. – O szóstej, czyli o osiemnastej, panie doktorze – kpiła już ze mnie w żywe oczy.

      – Się rozumie – wyrzuciłem z siebie i od razu pożałowałem tego językowego przymilania się do młodzieży.

      Udała, że nie zauważyła mojej wpadki, albo naprawdę nie zwróciła na nią uwagi. Po prostu odwróciła się na pięcie i wyszła.

      Usiadłem za biurkiem. Byłem bardzo zadowolony, że udało mi się z nią umówić, ale z drugiej strony czułem się upokorzony jej bezczelnością, inteligencją i błyskotliwością. Igrała sobie ze mną, a ja nie potrafiłem nawet odbić piłeczki. Może byłem na to za wolny, może zbyt długo tego nie robiłem? A może ona po prostu jest dobra w te gierki, ale tylko w nie i tak naprawdę jest głupią cipą, która jedyne, co potrafi, to flirtować ze starszymi od siebie. W głębi duszy jednak wiedziałem, że jest inaczej, że to nie tylko zdolność do prowadzenia takich small talków, do gry towarzyskiej. Byłem już prawie pewien, że to niesamowita dziewczyna i że mnie zrani. Cieszyłem się bardzo na jutrzejsze spotkanie.

      Przyłapałem się jednak na innego rodzaju irytacji. Bo uświadomiłem sobie, jak archaiczny, dziwaczny i pokrętny jest mój język. „Obróciła się na pięcie”? Co to, kurwa, niby znaczy? Albo „pomyślałem w głębi duszy”. Co to jest? No i jeszcze ten „kozi róg”. Czy ktoś widział kozi róg? To miejsce w oborze czy narośl na łbie kozła?! Jak ja mówię, jak ja myślę? Skąd mi się wzięły te wszystkie kalki językowe? Kaleki językowe. Jak bardzo ograniczają to, co chcę powiedzieć, co chcę wyrazić. Przecież to musi mieć wpływ na to, jak bardzo pokraczne są nasze próby nazywania rzeczywistości. Badali to Sapir i Whorf, badały inne mądrale, ale czy dostaliśmy kiedyś jasną odpowiedź na pytanie, czy możliwe jest wyjście poza język, poza jego granice i reguły? Czy my w ogóle możemy się porozumiewać z innymi? Zwłaszcza jeśli są spoza naszego kręgu językowego i cywilizacyjnego. Przecież ten szklany mur naszego języka skutecznie oddziela nas od bliźnich, zamyka nas w naszym ksobnym świecie. Każdy próbuje go rozbić, ale wcześniej czy później rozumie, że to niemożliwe, że wszystko, co najważniejsze, nigdy nie będzie СКАЧАТЬ