Название: 1989. Barwy zamienne
Автор: Marek Migalski
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Историческое фэнтези
isbn: 978-83-8110-938-3
isbn:
– I co byś z nią zrobił? – Bez trudu znalazłem w sobie odpowiedni ton. – Wypiłbyś przy niedzielnym obiadku z rodziną? Przecież jutro do roboty idziesz, prawda? W formie trza być!
Popatrzył na mnie bez sympatii. Ktoś ośmieszał go w jego domu. W jego, kurwa, domu! Na tych trzydziestu sześciu metrach kwadratowych to on przecież był panem i władcą. To on był kierownikiem tej klatki i nikt nie powinien z niego kpić. Zwłaszcza w żywe oczy. Zwłaszcza w obecności żony. Udał jednak, że nie wychwycił ironii w moich słowach, i wrócił do lektury sobotniej „Trybuny Robotniczej”. Tak było wygodniej, a dla niego jedynie to się liczyło.
Mama usadziła mnie za stołem i zaczęła serwować obiad. Janek dosiadł się po chwili. Nie było Michała. Nie śmiałem się o niego wprost zapytać, ale Ewa chyba wyczuła moje zainteresowanie i powiedziała:
– Młody się trochę spóźni.
„Młody” – tak właśnie czasami mnie nazywała w przypływie dobrego humoru. „Młody, weź się ogarnij”, „młody, posprzątaj ten bajzel”… Lubiłem to. Wtedy jakoś skracał się między nami dystans, jakbyśmy byli znajomymi, a nie synem i matką. „Młody” zbliżał nas do siebie. Cała reszta, nieuchronnie i mechanicznie, oddalała.
– Rosół! Wspaniale! – Aż klasnąłem w dłonie.
– Smacznego – powiedziała i zaczęliśmy jeść.
Na początku w milczeniu, ale po chwili nawiązała się jakaś rozmowa. Janek opowiadał o pracy, o jakichś planach i niedoborach; Ewa od czasu do czasu o coś pytała. Udawała zainteresowanie banalnym życiem swego męża. Dzielna kobieta. Sprawiała wrażenie naprawdę przejętej nudną opowieścią o kłopotach w dostawie prądu, które – tu historia wydobywająca się z Janka osiągała swój punkt kulminacyjny – spowodowały dwugodzinną przerwę w produkcji. Koniec wstrząsającej relacji. Oklaski. Aplauz.
Jak jej się udało przeżyć z tym dupkiem tyle lat? Nie widziała jego nijakości? Nie chciała jej dostrzec? A może to wszystko z mojego powodu – pragnęła, by „dziecko miało ojca i pełną rodzinę”? No ale potem, po moim odejściu, przecież została z nim, nie zostawiła go. Z przyzwyczajenia? Ze strachu przed samotnością? Z obowiązku wobec małżonka? Wytrzymała z tym dupkiem prawie pół wieku. Bez wyraźnego powodu? Tak też mogło być – ludzie podejmują wiele decyzji, a potem w nich trwają całymi dekadami, bez specjalnych przyczyn. Takie jest życie. Takie było życie.
Wreszcie usłyszałem otwieranie drzwi. Siedziałem tyłem do nich, ale wiedziałem, że wszedł Michał. Na plecach poczułem pot, skuliłem się w sobie, spiąłem. Słyszałem jak ściąga kurtkę i zdejmuje buty, jak wchodzi do pokoju.
– Cześć – rzucił od niechcenia. – O, wujek, cześć. Nie wiedziałem, że będziesz. Mama nic nie mówiła.
– Cześć – odpowiedziałem. – To ja.
– No przecież widzę, że ty. – Roześmiał się i przysiadł do stołu.
Był kilkadziesiąt centymetrów ode mnie, po mojej lewej stronie. Na wyciągnięcie ręki. Ostatkiem sił powstrzymywałem się, by go nie dotknąć, nie chwycić w ramiona.
– Nie chcę zupy – powiedział do Ewy. – Poczekam na drugie.
Tak się przecież wtedy mówiło: pierwsze, drugie i kompot. Dopiero po latach zmieniło się to na te wszystkie startery, mejnkorsy, aperitify i przystawki. Wtedy było pierwsze, czyli zupa, drugie, czyli mięcho, i kompot. Prosto i treściwie.
Nie mogłem oderwać od niego oczu. Janek coś gadał, Ewa zniknęła w kuchni, a ja siedziałem i wciąż ukradkiem patrzyłem na niego. Miał niecałe osiemnaście lat. Ubrany w koszulkę z napisem „Republika” i spodnie moro, wykupione latem nad morzem od żołnierza za dwa litry wódki. Republika była wówczas moim ulubionym zespołem, choć minęło jeszcze dobrych kilkanaście lat, nim byłem w stanie zrozumieć, o czym jest Biała flaga. Zrozumieć i przeżyć.
Wtedy, gdy byłem fanem Republiki, chyba ostatni raz czułem potrzebę przynależności. Wówczas także identyfikowałem się z ruchem „Solidarności” i zakładałem z chłopakami Grono Młodzieży Niezależnej w R. Ale potem już nigdy nie odczuwałem tej przemożnej u innych chęci bycia częścią większej całości. Nie rozumiałem tekstów Grzegorza Ciechowskiego, ale wykrzykiwałem je z całych sił, jeździłem na koncerty Republiki, miałem w pokoju jej plakaty z „Razem” i innych gazet, ubierałem się w sweter w biało-czarne pasy. A za pogardliwą układankę słowno-muzyczną „Biała flaga, czarne pasy, Republika to kutasy” potrafiłem dać w ryja. Piękne, stare czasy.
Michał był obcięty prawie na jeżyka. Jeszcze kilka lat wcześniej, w 1983–1984 roku, miałem bujną grzywkę sięgającą ust, w stylu poppersa, ale potem, gdy zacząłem trenować karate, ściąłem się prawie na łyso. Nie tylko dlatego, że to ułatwiało treningi, ale także z tego powodu, że był to wówczas wyraz porzucenia okresu głupich zabaw i ruszenia drogą bushido. Tak wtedy myślałem – chciałem zostać wojownikiem, prawdziwym karateką, następcą Masutatsu Ōyamy. Grzywka godna bywalca dyskotek zupełnie do tego nie pasowała. Podobnie jak picie alkoholu czy palenie papierosów.
Dlatego przez kilka lat to właśnie był mój styl, to była moja droga. Trenowałem każdego dnia, po kilka godzin dziennie. Zresztą w tamtym czasie, w połowie lat osiemdziesiątych, niczego innego w R. nie można było robić. Wcześniej czy później każdy chłopak trafiał do sekcji karate. Alternatyw po prostu było niewiele. Ale prawdą jest także i to, że niewielu zostawało po kilku miesiącach morderczych treningów. Ja zostałem i szybko zdobywałem kolejne kyu. Dobrze się uczyłem, ale tak naprawdę karate stanowiło istotę mojej ówczesnej egzystencji. Aż do czasu wejścia w konspirację, w młodzieżowe knucie przeciw komunie.
Ewa podała drugie danie, a po nim kompot i budyń. Czekoladowy – mój ulubiony. Usiedliśmy przy mniejszym stoliku, zwanym jamnikiem. Na pierwszym programie leciała powtórka serialu emitowanego na początku lat osiemdziesiątych Kobieta za ladą. To była czechosłowacka produkcja o śmieszącej wszystkich oryginalnej nazwie Žena za pultem. Oglądaliśmy go i trochę rozmawialiśmy. Coraz bardziej przyzwyczajałem się do tej dziwnej sytuacji. O omdlewaniu nie było już mowy. Po raz kolejny akceptowałem to, co przynosiły mi wydarzenia. Tak jak przez całe życie. Jak wówczas, gdy umierali mi najbliżsi, ukochane zwierzęta, mój świat. Przywykałem.
W pewnym momencie rozmowa zeszła na politykę. Janek lubił sobie o niej poperorować, zwłaszcza w obecności żony. Był członkiem PZPR, i to raczej ideowym. Nie chodziło o miłość do komunizmu, ale raczej o akceptację władzy. Tej władzy. Każdej władzy. Lubił, gdy był porządek. Nie zaprzyjaźniłby się z Kropotkinem.
– A ty myślisz, że oni się dogadają? – zwrócił się do mnie.
– Oni, czyli kto? – byłem nieco zbity z tropu.
– No oni, partia i ci z „Solidarności” – wytłumaczył nieco zirytowany.
– Nie wiem – odpowiedziałem, bo nie miałem ochoty na gadanie o polityce. Zwłaszcza że СКАЧАТЬ