Название: 1989. Barwy zamienne
Автор: Marek Migalski
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Историческое фэнтези
isbn: 978-83-8110-938-3
isbn:
Została u mnie do niedzielnego poranka. Potem wyjechała. Spotkaliśmy się we wtorek, na seminarium i znów poszliśmy do hotelu akademickiego. Postanowiliśmy, że będziemy tak robić co tydzień. Wtorek miał być nasz. Miał być niedzielą.
Pod koniec lutego spotkałem się także z paczką Michała. Byli Benek, Darek, Dyzio i Wiesiek. Była też dziewczyna Michała, Ola, jego, moja pierwsza miłość. I jakieś cztery inne osoby, które co prawda mi się przedstawiły, ale nie zapamiętałem ich imion. Spotkanie odbyło się w mieszkaniu Benka, bo jako jedyny z nich miał wolną chatę – spadek po rodzicach. U mnie byłoby niezręcznie, a poza tym nie wiem, czybyśmy się wszyscy zmieścili w mojej kawalerce. Boże, jak kiedyś niewiele mi trzeba było do szczęścia.
Chcieli pogadać o polityce i chyba trochę skomentować zetknięcie z NZS-owcami. Michał przedstawił mnie nieznającym mnie wcześniej uczestnikom spotkania jako osobę, która przewidziała rozmowy Okrągłego Stołu i która zna trochę opozycjonistów. Nie dementowałem sławy, która mnie – jak widać – wyprzedzała, i dlatego pewnie obdarzyli mnie zaufaniem.
Przyjaciele Michała, czyli czwórka, która w K. spotkała się z NZS-owcami, to była grupa lekkich freaków. Wszyscy rozpoczęli edukację rok przed swoimi rówieśnikami. Chodzili do jednej klasy licealnej i zamęczali nauczycieli swoimi mądrościami i bezczelnością. Jedynie Darek uczył się w budowlance i chyba dzięki temu był z nich najbardziej racjonalny i rozsądny. Pragmatyk, który lubi problemy, a jeszcze bardziej ich szczęśliwe przezwyciężanie. Narzucał grupce zadania, a potem rwał się jako pierwszy do ich wykonania. Chyba tylko dzięki niemu zrobili cokolwiek poza organizowaniem debat i nocnych pogaduszek. Zginął, nie przekroczywszy pięćdziesiątki. Na budowie domu – jakżeby, kurwa, inaczej?
Zdecydowanie najmądrzejszy i najbardziej oczytany był Jarek, czyli Dyzio. Miał w sobie coś z tych chłopców, którzy nim dojrzeją, już są zgnici. Na studiach chodzą w niemodnych garniturach i noszą się po staroświecku. W tamtych czasach ubierali się w sztruksowe marynarki i palili fajkę – w żadnym wypadku papierosy.
Dokładnie tak wyglądał Dyzio – miał osiemnaście lat, ale wyglądał jak mój kolega z wydziału, a nie ich kumpel z klasy maturalnej. Strasznie się wymądrzał, ale wystarczyło pochwalić go za oczytanie i na początku przyznać w czymś rację, by już do końca dyskusji mieć go po swojej stronie, a nawet znajdować w nim sojusznika we wszystkich sporach. Dokładnie tak zrobiłem – zaraz po jego pierwszej perorze zachwyciłem się głębią jego analizy i dorzuciłem, że nawet moi studenci ostatnich lat mogliby się od niego uczyć. Odetchnął ukontentowany i aż do końca wieczoru był moim stronnikiem. W życiu mu się jakoś nawet udało – był do późnej starości wziętym prawnikiem w stolicy, do której wyjechał na studia i gdzie osiadł na stałe. Nie ożenił się, nie miał dzieci. Całkowicie poświęcił się pracy. Chyba dlatego, że nie wiedział, co zrobić z czasem i swoim błyskotliwym umysłem. Był przez całe życie o kilka długości przed rówieśnikami – rzeczy i zadania, które im sprawiały kłopoty, on rozwiązywał w trymiga. Nudził się przez to okropnie w szkole. A potem w życiu. Chyba właśnie tak: nudził się. Umarł jako człowiek znudzony życiem – swoim i innych.
Kimś zupełnie innym był Wiesiek – intelektualnie rozczochrany, zupełnie niezdyscyplinowany, ale za to przemawiający z dużą swadą, która miała przekonać przede wszystkim jego samego do wymyślanej na chybcika teoryjki. Teoryjka zaś musiała być oryginalna, na kontrze wobec poprzednika i być wyrazem jego rozedrgania emocjonalnego. Było w nim wiele kobiecego pierwiastka, jakaś taka miękkość, brak uporządkowania, emocjonalność. Zazwyczaj był parodią postaci ze swojej ostatniej lektury, ale najbardziej lubił odgrywać rolę jakiegoś bohatera Dostojewskiego. Obojętnie jakiego, byleby rozwichrzonego. Na postaci diaboliczne był zbyt poczciwy, na poczciwe zbyt autoironiczny. Wiesiek skończył życie w poczuciu frustracji, pełniąc funkcję nauczyciela filozofii i etyki w tym samym liceum, do którego obecnie uczęszczał jako uczeń. Znalazł brzydką żonę, która urodziła mu brzydkie dzieci. Niezadowolenie z tego, że nie stał się kimś ważnym, że nawet nie był zły jak postaci z rosyjskich powieści, którymi się zaczytywał, rozładowywał w alkoholu i działalności społecznej. W obie zresztą aktywności angażował się na pół gwizdka i z jakimś brakiem poświęcenia. Czuł, że nie tak to wszystko miało się skończyć. Był typową wielką chmurą, z której spadł mały deszcz.
Wreszcie Benek – właściciel bezcennej wartości: mieszkania. A raczej małego domku na obrzeżach R. To właśnie tam przesiadywali całymi weekendami i tam planowali obalenie komunizmu, i to za swojego życia. Benek miał jeszcze jeden skarb: wideo! W tamtym czasie to było coś – bardzo rzadkie narzędzie kulturowego imperializmu Stanów Zjednoczonych. Na tym sprzęcie można było wówczas obejrzeć najwybitniejsze dzieła ludzkości: Rambo, Blaszany bębenek oraz Przygody carycy Katarzyny, Bawarskie przypadki i Lody na patyku. No i Kalendarz wojny. To zresztą zniszczyło Benka – połowa R. wpadała do niego pooglądać filmy, a on nie odmawiał i razem z gośćmi po raz setny oglądał owe arcydzieła, zaniedbując nieco przygotowania do matury. Musiał do niej podejść dwukrotnie, co – jak sam zauważył – pozwoliło mu na dogłębniejsze zapoznanie się z polskimi wieszczami. Skończył jednak jakimś cudem studia historyczne, choć trwało to ponad dekadę i na początku lat dwutysięcznych znalazł pracę w Instytucie Pamięci Narodowej. Tam poświęcił się ściganiu komunistów i postkomunistów, co zapewniało im niejaką ochronę. Nie dlatego, iżby taki był cel Benka, ale z powodu jego chronicznej niechęci do pracy. Jakiejkolwiek. W instytucjach państwowych można było tę przypadłość ukrywać latami, z czego chętnie korzystał. Cierpiał na „atrofię sfery wolicjonalnej”, jak kiedyś określił to Darek, ale w IPN jej konsekwencje, w postaci niskich wyników ścigania komuchów, można było tłumaczyć ich przebiegłością i knowaniami układu. Taka interpretacja mało zachwycających efektów pracy Benka bardzo mu odpowiadała, więc nie tylko ją rozpowszechniał, ale nawet po pewnym czasie w nią uwierzył.
Siedzieli więc teraz naprzeciwko mnie. A raczej ja naprzeciw nich. Piliśmy herbatę, gadaliśmy o socjologii i bieżącej sytuacji politycznej. Skorzystałem z okazji i pokusiłem się o małą prognozę, która za miesiąc miała się przecież potwierdzić. Powiedziałem, że moim zdaniem rozmowy w Warszawie zakończą się szybko, i to jakimś sensownym kompromisem. Może jakieś wybory, ale nie w pełni wolne? Może zezwolenie na wydawanie wolnej prasy? Może nawet Jaruzelski na prezydenta, a ktoś z opozycji na premiera?
– Chyba pana pojebało?! – nie wytrzymał Benek.
– Ej, może trochę uważaj na język, co? – ofuknął go Michał.
– No właśnie – wtrąciłem. – Co to za „pan”?
Wszyscy się uśmiechnęli.
– Przecież prosiłem, żebyście do mnie mówili po imieniu – dodałem pogodnie. – Oczywiście oprócz Michała. On musi do mnie mówić per „wuju”.
– Przepraszam – powiedział Benek. – Nie chciałem cię urazić. Ale chyba sobie żartujesz z tym układem.
– Nie – zaprzeczyłem. – Dlaczego miałbym żartować? Komuniści dzielą się częścią władzy w zamian za podział odpowiedzialności.
– Ale to pułapka – zauważył Benek. – Wciągną СКАЧАТЬ