1989. Barwy zamienne. Marek Migalski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу 1989. Barwy zamienne - Marek Migalski страница 8

Название: 1989. Barwy zamienne

Автор: Marek Migalski

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Историческое фэнтези

Серия:

isbn: 978-83-8110-938-3

isbn:

СКАЧАТЬ nie za bardzo chciałem o tym gadać, ale w tym momencie dostrzegłem, że Michał przestał oglądać serial i popatrzył na mnie, jakby był ciekaw mojej opinii.

      – Myślę, że tak – zacząłem. – Musi dojść do jakiegoś przełomu. Pewnie siądą przy jakimś kulatym stole, przy błogosławieństwie Kościoła, i się dogadają.

      Użyłem słowa „kulaty”, bo tak po czesku brzmi „okrągły”, i właśnie przed chwilą w telewizji padło to słowo.

      – No ale jak, z Wałęsą będą gadać? – zaoponował Janek. – Przecież on i cała ta banda z podziemia są skompromitowani. Z kim tu gadać?

      – No właśnie, z kim innym tu gadać? – wtrąciłem. – Z Miodowiczem się mają komuniści układać? Z PAX-em? Jeśli ktoś może dać im wiarygodność społeczną, to tylko „Solidarność”.

      – Wiarygodność? Chyba żartujesz! – oburzył się Janek. – Oni mieliby niby być wiarygodni?

      – A może te twoje komuchy są godne zaufania, co? – odezwał się niespodziewanie Michał. – Może oni mają wiarygodność? Nikt ich już nie popiera, utrzymują się u władzy tylko dzięki Ruskim i takim jak ty.

      – Michał! – wykrzyknęła Ewa. – Nie odzywaj się w ten sposób do ojca.

      – Dlaczego nie? – odpowiedział Michał. – Przecież to prawda. Gdyby tylko mogły odbyć się wolne wybory, toby naród skopał tyłki komunistom.

      – Może masz rację, Michał – próbowałem załagodzić sytuację, choć sam nie wiem dlaczego – ale pamiętasz zeszłoroczne strajki w maju i sierpniu?

      Wiedziałem, że to był dobry strzał. Byłem w sierpniu 1988 roku na demonstracji we Wrocławiu i widziałem na własne oczy, jak słaby był to protest. W całym kraju stanęło zaledwie kilka zakładów pracy, a reszta zignorowała apele przywódców podziemia o strajk generalny w rocznicę porozumień sierpniowych. Na manifestacji poparcia dla tych nielicznych, którzy posłuchali wezwania liderów „Solidarności”, prawie nie było robotników. Większość uczestników stanowili uczniowie i studenci. Gdy szliśmy wtedy ulicą Grabiszyńską i krzyczeliśmy „Jutro strajk, jutro strajk!”, jakiś przechodzień rzucił w naszą stronę z przekąsem: „Szkolny, kurwa?!”.

      – Pamiętam – odpowiedział bez entuzjazmu.

      – Nie ma pary w kotłach opozycji – ciągnąłem. – Ale ty, Janek, też się nie ciesz, bo w tych twoich kumplach z różnych komitetów wojewódzkich też jej nie ma. No i Gorbaczow ciśnie z Kremla na jakieś reformy. A nasi czerwoni nie zwykli ignorować życzeń Moskwy. Więc jakiś układ będzie. Będą rozmowy.

      – A niby o czym? – zapytał Janek, ale raczej już nie konfrontacyjnie, tylko z niejakim zaciekawieniem.

      – O podzieleniu się władzą i odpowiedzialnością za ten cały syf – odpowiedziałem, ale nudziła mnie ta dyskusja i chciałem już ją zakończyć. – Zresztą pożywiom, uwidim, jak mawiają nasi przyjaciele Moskale, prawda?

      – Prawda – rzuciła szybko Ewa, chcąc wykorzystać ten retoryczny zwrot do uciszenia burzy, która rysowała się na horyzoncie. Wiedziała, że dyskusje polityczne między jej mężem, który był zaprzysięgłym zwolennikiem rządów PZPR, a synem, który w zeszłym roku był zatrzymany za domaganie się uwolnienia więźniów politycznych, nigdy nie kończą się dobrze i zawsze wywołują kilkudniowe cisze domowe. Chciała tego uniknąć. Tak naprawdę wszyscy chcieli tego uniknąć, każdy bowiem miał te kłótnie za zbędne i nic niewnoszące. Michał uważał po nich swego ojca za podlizującą się władzy świnię, a Janek swego syna za nic nierozumiejącego ze świata idiotę. Obaj zresztą mieli rację. Mnie także ta rozmowa była nie w smak.

      Prawie rok wcześniej, 1 maja 1988 roku, w czasie pochodu wywiesiłem na jednym z budynków okalających rynek w R. transparent o treści: „Uwolnić więźniów politycznych”. Towarzyszył mi kolega z Grona Młodzieży Niezależnej, podziemnej organizacji, którą założyliśmy rok wcześniej. Zatrzymano nas i spędziliśmy noc na dołku. Przesłuchano mnie, troszkę poturbowano. Wszystko zakończyło się kolegium do spraw wykroczeń, na którym skazano mnie za zakłócanie porządku publicznego i zaśmiecanie miasta, bo nie dość, że wywiesiliśmy transparent, to jeszcze rozsypywaliśmy z dachu ulotki informujące o działalności GMN. 2 maja wyszedłem na wolność. Ojciec był wściekły.

      – Jak mogłeś mi to zrobić?! – przywitał mnie w progu.

      – Tobie, ty tchórzliwy chuju?! Tobie?! – rzuciłem mu wówczas w twarz. – Nie zapytasz się nawet o to, czy mnie tam nie przecwelono? Nie zapytasz o to, jak się czuję? Jedyne, o co dbasz, to jak wpłynie to na twoją karierę, pierdolony tchórzu!?

      Stał jak zaklęty. Przepuścił mnie w drzwiach. Spakowałem swoje rzeczy i wybiegłem z domu. Kilka dni spałem u Benka, współzałożyciela GMN, który dysponował własną chatą. Gdy wróciłem pod koniec tygodnia do domu, stary nic nie powiedział, słowem nie odniósł się do tego, jak mu nawrzucałem. Od tamtego czasu obaj unikaliśmy tematów politycznych. Ja go uważałem za koniunkturalistę, a on mnie za nieodpowiedzialnego szczeniaka.

      Obiad dobiegał końca. Zrozumiałem, że czas na mnie. Podziękowałem za zaproszenie i skierowałem się do drzwi. Ucałowałem Ewę, uścisnąłem dłoń Janka. Na końcu pożegnałem się z Michałem krótkim „cześć”.

      Wróciłem do domu. Było niedzielne popołudnie, najgorsze kilka godzin w tygodniu. W R. zwyczajem było, jeśli tylko pozwalała na to pogoda, że o tej porze ludzie wylegali na ulice i przechadzali się. Nazywano to spacerowaniem, choć – zaiste – ktoś, kto wymyślił to słowo, chyba nie taką czynność miał na myśli. Obywatele R. wypełzali na jedną z dwóch głównych ulic i wolno poruszali się tam i z powrotem. Nie za szybko, bo ulica nie była zbyt długa i jeśliby ruszyć raźnym krokiem, to w dziesięć minut można by ją przemierzyć tam i nazad. Trzeba było zatem dozować wysiłek i delektować się każdym stawianym krokiem. W uprzywilejowanej sytuacji znajdowały się rodziny z wózkami – ich wolne tempo było niejako wymuszane przez okoliczności zewnętrzne: nierówny chodnik, zdezelowany wózek, konieczność poprawiania kocyka berbeciowi. Pary bez dzieci musiały imać się innych sposobów rozciągnięcia w czasie niedzielnej przechadzki. Na pomoc pospieszył im gdzieś w połowie dekady pewien biznesmen. Był pół-Romem, więc miał nieco śniadą twarz. Rozpuścił wieści po mieście, że tak naprawdę jest Włochem, i otworzył na rynku lodziarnię. Nazwał ją, a jakże, „U Włocha”.

      Mówiąc szczerze, lody były koszmarne – zbyt wodniste, bez smaku, ale on w odpowiedzi na te zarzuty nazwał je „lodami sorbetowymi” i tym samym zamknął ryje krytykom. Od tego momentu ktoś narzekający na wodnistość i bezsmakowość produktu Cygana uważany był za chama, który nie potrafi docenić wykwintnego smaku sardyńskiego sorbetu.

      To właśnie lodziarnia „U Włocha” okazała się wybawieniem dla mieszkańców R., mogli bowiem przedłużać niedzielne spacery o wizytę w tym przybytku i delektować się Słońcem Rzymu, Śmiercią w Wenecji czy Porankiem w Neapolu – bo tak wyszukane nazwy nadał swym produktom zapobiegliwy Cygan.

      Po wyjściu z domu rodziców poszedłem СКАЧАТЬ