Szkoła Bogów. Бернар Вербер
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szkoła Bogów - Бернар Вербер страница 6

Название: Szkoła Bogów

Автор: Бернар Вербер

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-7999-412-0

isbn:

СКАЧАТЬ Wells, Encyklopedia Wiedzy Relatywnej i Absolutnej, tom V

      14. MIASTO BŁOGOSŁAWIONYCH

      Miasto bogów jaśnieje przed moimi oczarowanymi oczyma.

      Szeroka, wysadzana cyprysami droga przecina miasto niczym jasna linia.

      Idę główną aleją Olimpii.

      Leżące po obu jej stronach pagórki i doliny przystrojone są monumentalnymi gmachami, prawdopodobnie zbudowanymi przez tytanów. Plątanina rzek, przez które przerzucono drewniane mosty, wije się, by wreszcie znaleźć ujście w jeziorach, których taflę porastają nenufary w kolorze malwy. Na południowej stronie widzę strome zbocza, a na nich szerokie tarasy najeżone bambusami, krzakami róż i palmami. Można powiedzieć, że pijany architekt narysował miasto takim, jakim widział je w stanie zamroczenia alkoholowego: ciąg terenów leżących na różnych wysokościach, zamkniętych wysokimi murami.

      Różnobarwny tłum wypełnia aleje, ulice i uliczki. Młodzi mężczyźni i młode kobiety podobnie jak ja ubrani są w białe togi; prawdopodobnie też są uczniami Szkoły Bogów. Nie zwracają na mnie uwagi.

      Młoda kobieta w żółtej todze spaceruje z trzygłowym psem o wyglądzie jamnika, rodzajem cerbera. Są też centaury, satyry, cherubiny.

      Rozróżniam „samce” i „samice”. Motyle o wyglądzie chłopców. Są też centaury skrywające wypukłość biustu pod swymi długimi włosami-grzywami.

      Idę i odkrywam kolejne elementy krajobrazu. Place targowe, na których ludzie i dziwne stwory rozmawiają ze sobą, porozumiewając się za pomocą gestów. Domki z białego kamienia pokryte czerwoną dachówką, z korynckimi kolumnami, rzeźbionymi balustradami, fontannami, z których tryska błyszcząca woda w kolorze miedzi, wylewana przez kamienne trytony.

      Letnie powietrze pachnie pyłkami kwiatów i świeżo skoszoną trawą. Wydaje mi się, że dostrzegam pola, gdzie uprawia się zboża, a obok nich zagony warzyw. Kilka zwierząt roślinożernych – zupełnie normalnych: kozy, barany, krowy, podobnych do tych, które spotyka się na Ziemi – skubie trawę, z obojętnością odnosząc się do wspaniałości krajobrazu.

      Za sosnami widać nowe wille. Wszystkie jednopiętrowe.

      Na końcu alei znajduje się duży, okrągły plac z sadzawką, pośrodku której, na niewielkiej wysepce rośnie wiekowe drzewo.

      Podchodząc bliżej, dostrzegam, że pełne majestatu drzewo to jabłoń. Jej owoce są złotego koloru. Czyżby była to jabłoń z Ogrodów Edenu, drzewo Poznania Dobra i Zła, które przyczyniło się do opuszczenia raju przez Adama i Ewę? Jej kora pomarszczyła się przez tysiące lat, jej korzenie, sięgające brzegów tej szczególnej wyspy, skręcają się tak, by ominąć skały. Jej gałęzie zanurzają się w niebie i rozpościerają szeroko, wychodząc poza otaczającą wyspę sadzawkę, a nawet poza opasujący sadzawkę murek. Jej cień pada niemal na cały główny plac.

      Ponownie przychodzą mi na myśl fragmenty Apokalipsy św. Jana: „Na placu, pośrodku miasta stało Drzewo Życia… a liście Drzewa Życia służą do leczenia narodów”.

      Od głównego placu odchodzą prostopadle cztery szerokie aleje. Tablice kierunkowe wskazują:

      na wschód: POLA ELIZEJSKIE

      na północ: AMFITEATR IMEGARON

      na zachód: PLAŻA

      Żadna tabliczka nie mówi, co jest na południu. Lekki powiew chłodzi mój kark. Odwracam się i widzę lecącą cichutko za mną rudowłosą cherubinkę z filuterną miną.

      – Czego ode mnie chcesz? Jak masz na imię?

      Chimera kicha, a ja podaję jej kawałek togi, aby mogła wytrzeć nos.

      – No dobrze. Ponieważ nie chcesz mi nic powiedzieć, zatem dla mnie będziesz… smarkaczką. Rąbiąc drwa jest się drwalem, czytając – czytelnikiem, więc smarkając staje się…

      Smarkaczka porusza się gwałtownie, wyraźnie zła, że się z niej wyśmiewam. Wysuwa swój cienki motyli język, krzywi się i przewraca oczami. Naśladuję ją, wysuwam język, następnie ruszam ponownie w drogę, przestając się nią interesować.

      Stwierdzam, że o ile wszystkie aleje biegną prosto, to wszystkie ulice są zakrzywione i wiją się wokół głównego placu. Przed domami widzę ogrody pełne nieznanych mi drzew, których kwiaty podobne są do orchidei, a ich zapach przypomina drzewo sandałowe i goździki.

      Numer 142 857 na ulicy Drzew Oliwnych okazuje się białą pokrytą czerwoną dachówką willą, osłoniętą płotem z cyprysów. Nie ma bramy ani murka, wszystko jest otwarte. Żwirowa ścieżka prowadzi do drzwi, w których brak zamka. Lecącej za mną cherubince daję do zrozumienia, że jestem „u siebie” i chcę zostać sam. Kiedy zamykam jej drzwi przed nosem, ma rozzłoszczoną minę. Trudno.

      Zauważam drewnianą zasuwkę umożliwiającą zamknięcie drzwi i oddycham z ulgą. Natychmiast czuję się szczęśliwy z powodu przebywania w miejscu, gdzie nic nie może mi przeszkodzić. Już dawno mi się to nie zdarzyło. „U siebie”. Rozglądam się. Przestronny pokój służy za salon. Na środku króluje czerwona kanapa i niski drewniany stolik. Na białej ścianie powieszono płaski ekran telewizora.

      Z boku stoi biblioteczka. Znajdujące się w niej książki proponują mi wyłącznie czyste, dziewicze strony.

      Telewizor bez pilota.

      Książki bez tekstu.

      Zbrodnia bez śledztwa.

      Na prawo od biblioteczki stoi fotel i biurko z licznymi szufladami. Na blacie – ptasie pióro zanurzone w kałamarzu. Czyżbym miał zapełnić własnoręcznie te puste stronice?

      W końcu trzeba przyznać, że moje przygody warte są opowiedzenia, o tym jestem przekonany, a ponadto, jak każdy, chciałbym zostawić po sobie jakiś ślad. Ale od czego zacząć? „Dlaczego nie od litery A? – podpowiada mi wewnętrzny głos. – Byłoby to logiczne”. Zatem „A”. Siadam przy biurku i piszę.

      „A… a czy ja mam prawo to wszystko opisać? Nawet teraz, z perspektywy czasu, trudno mi uwierzyć, że ja, Michael Pinson, uczestniczyłem w tak wspaniałej epopei i…”.

      Zastygam z piórem w ręku. Byłem nie tylko Michaelem Pinsonem. W Raju odkryłem, że jako istota ludzka w ciągu trzech tysiącleci przeszedłem różne wcielenia. Byłem myśliwym, rolnikiem, gospodynią domową, rzemieślnikiem, żebrakiem. Byłem mężczyzną, byłem kobietą. Zaznałem dostatku i biedy, dobrego zdrowia i choroby, władzy i poddaństwa. Większość moich istnień była banalna… Niemniej jednak około dziesięciu wcieleń było interesujących. Biała niewolnica w egipskim seraju, rozmiłowana w astronomii; druid uzdrawiający ziołami z lasu Broceliande; żołnierz grający na dudach w saksońskiej Anglii; doskonale władający mieczem samuraj w cesarstwie japońskim; tancerka francuskiego kankana w Paryżu 1830 roku, tańcząca dla niezliczonych kochanków; lekarz, pionier aseptyki chirurgicznej w carskim Sankt Petersburgu…

      W większości przypadków każde z tych szczególnych wcieleń źle się skończyło. СКАЧАТЬ