Nieustające święto. Waldemar Lejdward
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nieustające święto - Waldemar Lejdward страница 4

Название: Nieustające święto

Автор: Waldemar Lejdward

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-7859-602-8

isbn:

СКАЧАТЬ chronometru, terapeutka pojawiła się ponownie, zgarnęła błotną zawiesinę z całego korpusu, czystym ręcznikiem wytarła starannie skórę na plecach i podziękowała za cierpliwość. Wyraziłem również wdzięczność za przeprowadzony zabieg i pożegnałem się z rehabilitantką.

      Otrzymałem też polecenie, bym co drugi dzień zbadał ciśnienie krwi. Skierowałem się więc do pokoju pielęgniarek. Ciśnieniomierz był umieszczony na wysokim stojaku i posiadał duży obraz, służący do odczytu pomiaru. Pielęgniarka założyła opaskę na ramię, które odkryłem do badania, i poczęła pompować powietrze do mankietu. Aparat przystąpił do mierzenia nacisku krwi na ścianki naczyń krwionośnych. Na ekranie wyświetlił się wynik. Ciśnienie było wciąż wysokie, wyższe niż dopuszczana norma. Zapytałem więc przedstawicielkę służby zdrowia o reguły korzystania z inhalatorium tężni. Odparła, że powinno przebywać się pod tężnią w bliskiej odległości nie dłużej niż piętnaście minut, najlepiej dwa razy dziennie. Przebywanie w pobliżu inhalatorium w pochmurne i deszczowe dni jest niewskazane, bo oddziaływanie oparów jest mało skuteczne. Podziękowałem pielęgniarce za wskazówki i opuściłem służbowe pomieszczenie.

      Gdy znalazłem się na korytarzu, ujrzałem kompana stojącego za drzwiami wiodącymi na zewnątrz kondygnacji. Miał założoną kurtkę i palił papierosa. Podszedłem do drzwi i zapukałem w szybę. Gabi odwrócił się i skinął dłonią. Uchyliłem drzwi i wyszedłem na taras. Kaskadowy układ budynku pozwalał na utworzenie tarasów widokowych na każdym piętrze. Patio otoczone było wysoką balustradą. Na tarasie stały metalowe stoliki i krzesła pomalowane na biało. Z patio roztaczał się widok na park solankowy z wejściem na teren zieleńca. Dłuższe przebywanie na tarasie było niemożliwe z powodu panującego zimna, więc wycofałem się z patio i udałem się do pokoju.

      Po niedługim czasie do pomieszczenia wszedł także Gabi.

      ‒ Muszę ukrywać się z paleniem papierosów ‒ wyjaśnił ‒ ponieważ zakaz palenia obowiązuje na terenie całego sanatorium.

      ‒ Zakaz nie dotyczy tarasów?

      ‒ Każdego miejsca na terenie zakładu.

      ‒ Na tarasie chyba można zapalić?

      ‒ Niestety nie! Nigdzie nie można palić.

      ‒ Zatem współczuje ogromnie koledze.

      ‒ Powinny być miejsca wydzielone dla palaczy. Ale nie ma! Nigdzie nie ma miejsc dla palaczy. Wszędzie jesteśmy dyskryminowani.

      ‒ Macie pecha.

      ‒ Jesteśmy wyrzutkami społecznymi. Najgorszy motłoch ma więcej praw niż palacze. Nawet ćpunów spotyka miłosierdzie, tylko dla palaczy nie ma litości.

      ‒ Powinieneś więc rzucić palenie.

      ‒ Nie mogę. Próbowałem zaprzestać palić, ale nie udało się.

      ‒ Rzuciłem palenie po studiach, gdy dostałem pracę w szkole ‒ zauważyłem. ‒ Walczyłem z paleniem wśród uczniów. Wstyd było pokazać się z papierosem w ustach. Przykład musiał iść z góry.

      ‒ Będę kurzył do końca życia. Palenie sprawia człowiekowi wielką przyjemność. Chcę zakosztować uciech, ile się da.

      Pokiwałem głową ze zrozumieniem.

      Razem udaliśmy się na obiad do stołówki. Podany posiłek był smaczny, choć niezbyt obfity. Szefowi kuchni zależało pewnie, żeby kuracjusze nie objadali się, by byli sprawni fizycznie. Przy stole, przy którym miałem wyznaczone miejsce, siedziały jeszcze cztery osoby. Po mojej lewej stronie siedziała zażywna jejmość, z dużym kokiem na głowie, pochodziła z Warszawy i miała snobistyczne maniery, po prawej stronie zajmowała miejsce kobieta w więcej niż średnim wieku, śmiała się przy każdej nadarzającej okazji głośnym, dźwięcznym śmiechem, przyjechała z Kalisza; naprzeciwko zaś mnie siedziała starsza, tęga niewiasta, nie odzywała się podczas jedzenia i spoglądała ciągle w górę, nie wiadomo skąd przybyła, a obok niej zajmował krzesło taksówkarz z Gdyni. Gość był wysoki, czerstwy, często zabierał głos i przewodził w prowadzonej rozmowie przy stole, opowiadając różne zabawne, ale przyzwoite dowcipy.

      Po obiedzie oczywiście wybrałem się na spacer do parku zdrojowego, pod tężnię, żeby pooddychać jodem wydzielającym się z kapiącej solanki. Przy ścieżce wiodącej w głąb parku stała wysoka, oszklona, pomalowana na zielono wieżyczka meteorologiczna. Zatrzymałem się przed punktem pomiaru, wewnątrz którego znajdował się termometr z barometrem. Termometr wskazywał jedynie +1stopień ciepła, a ciśnienie było na niskim poziomie.

      Pomaszerowałem dalej. Minąłem długi, prostokątny klomb, na którym stały niskie krzewy, przykryte białymi czapami z włókniny. Ciekawe, co kryje się pod dokładnie zawiązanymi otulinami? Czy przed wyjazdem z uzdrowiska będzie można jeszcze podziwiać urok karłowatych roślinek?

      Kiedy zbliżałem się do tężni, nie słyszałem tak charakterystycznego szumu wody cieknącej do basenów pod drewnianą konstrukcją zespołu. Panowała zupełna cisza. Czyżby tężnia była nieczynna? Wszedłem do wnętrza inhalatorium. Rzeczywiście, dopływ solanki do sieci wodnej był wyłączony. Wyjaśnienie, które nasuwało się, było jedyne: w obawie przed skutkiem nocnego mrozu obieg roztworu solnego został zamknięty. Wewnątrz było niemal pusto: jedna lub dwie osoby przebywały w środku. Pojawił się nowy przechodzień. Zbliżył się do miejsca, gdzie stałem.

      ‒ Dzień dobry panu ‒ przywitał się nieoczekiwanie.

      ‒ Witam ‒ odparłem.

      ‒ Czy może pan powiedzieć, skąd obsługa tężni bierze gałęzie do układania widocznego stosu?

      ‒ Tak ‒ rzekłem.

      Widziałem stertę gałęzi, powiązanych w snopki, leżącą poza tężnią, przygotowaną do uzupełnienia stanu kompleksu.

      ‒ Chodźmy razem. Pokażę panu!

      Wyszliśmy bocznym wyjściem na zaplecze tężni i na ośnieżonym trawniku, przylegającym do inhalatorium, wskazałem przybyszowi spoczywające wielkie pryzmy gałęzi.

      ‒ Tarnina ‒ oznajmił gość. ‒ Nie wiedziałem, jaki gatunek drzewa jest używany. Teraz nie mam wątpliwości. Tarnina.

      ‒ Zna się pan na rodzajach drzew?

      ‒ Trochę. Byłem oficerem wojska. Uczyłem rekrutów terenoznawstwa.

      ‒ Acha. Wierzę, że ma pan rację.

      ‒ Jeździłem wiele po świecie. Byłem na Syberii, na Półwyspie Arabskim, w północnej Afryce. Obecnie szukałem lokum, żeby osiąść na stałe. Wreszcie trafiłem do Inowrocławia. I postanowiłem osiedlić się w mieście. W uzdrowisku jest odpowiedni klimat.

      ‒ Myślę, że będzie pan zadowolony.

      ‒ Mam nadzieję, że dokonałem właściwego wyboru.

      ‒ Życzę panu miłego pobytu.

      ‒ A pan jest przejazdem w Inowrocławiu?

      ‒ Można tak powiedzieć. Jestem kuracjuszem.

      ‒ СКАЧАТЬ