Ciężkie czasy na te czasy. Чарльз Диккенс
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ciężkie czasy na te czasy - Чарльз Диккенс страница 8

Название: Ciężkie czasy na te czasy

Автор: Чарльз Диккенс

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-270-0266-2

isbn:

СКАЧАТЬ tablicami, że jeżeli robocza ludność nie upija się spirytusem, to za to zażywa opium. Potem wychodził na scenę doświadczony kapelan więzienny, który zawsze za pomocą tablic statystycznych, dokładniejszych od wszystkich poprzednich, dowodził, że ci sami robotnicy uczęszczają do miejsc rozpusty, skrytych przed oczami publiczności, gdzie słuchają rozpustnych pieśni i patrzą na rozpustne tańce, i sami udział w nich biorą; że niejaki A. B., mający lat dwadzieścia cztery i skazany na osiemnastomiesięczne samotne zamknięcie w więzieniu, oświadczył (chociaż nigdy właściwie nie zasługiwał na wiarę), że te miejsca były początkiem jego zguby i że gdyby nie takiego rodzaju rozrywka,przekonany jest, iż nieomylnie byłby pozostał w najściślejszym znaczeniu moralnym, bardzo moralnym człowiekiem. Na koniec występowali panowie Gradgrind i Bounderby, dwie przyzwoite osoby, w tej chwili idące przez miasto, obaj wysoce praktyczni,i przedstawiali jeszcze dokładniejsze statystyczne tablice, oparte na ich własnym doświadczeniu i zilustrowane przykładami, które sami sprawdzali i na które patrzyli, a z których jasno jak na dłoni wynikało – a była to jedyna w tym wszystkim rzecz jasna jak na dłoni – że klasa robotników jest całkowicie zepsuta; że róbcie dla niej, co chcecie, ona zawsze niewdzięczną się okaże; że jest burzliwa, że nigdy nie wie czego żąda, że opływa we wszystko, że zjada świeże masło, uporczywie zapijać je chce mokką; że mięsa w gorszych gatunkach cierpieć nie może i pomimo wszystko jest nieukontentowana i krnąbrna. Jednym słowem jest jak morał owej starej bajki:

      Była sobie staruszka i bardzo łakoma, Zawsze przy zdrowiu i zawsze przy piciu;

      Jadła i piła ciągle, aż brała oskoma, I cóż? Zawsze jej czegoś brakowało w życiu.

      Owoż zdaje się, iż można było znaleźć jakieś podobieństwo między klasą robotników Coketown a małymi Gradgrindziętami. Zapewne nikt z ludzi przy zdrowych zmysłach, obznajmiony z cyframi, nie uwierzy, gdy mu kto powie dzisiaj, że jeden z najgłówniejszych elementów życia robotników Coketown w ciągu długich lat był rozmyślnie tłumiony – że w tych ludziach była wyobraźnia, która domagała się zdrowych warunków istnienia i zaprzestania tej chorobliwej wegetacji. Że w miarę pogrążania się ich w ciężkiej i jednostajnej pracy rodziła się w nich potrzeba fizycznego odprężenia, jakiejś ulgi wywołującej wesołość i krzepiącej ducha, żeby mogli chociaż w niedzielę rozerwać się skocznym tańcem przy skocznej muzyce, skosztować jakiegoś niewykwintnego przysmaku, w którym pan M'Choakumchild palców by nie umaczał. Wymagania te trzeba było starać się zadowolić, jeśli nie chciano, aby się one w jakie zło przeradzały. Przeradzać się zaś w zło musiały, chyba żeby prawa natury ludzkiej zostały poprawione przez jakiś Parlament.

      – Ten człowiek mieszka w dzielnicy Pod's End, a ja dobrze nie wiem, gdzie jest ta dzielnica – rzekł pan Gradgrind. – Gdzie to jest, Bounderby?

      Pan Bounderby wiedział tylko, że to jest gdzieś na końcu miasta. Zatrzymali się na chwilę, rozpatrując się.

      W tej chwili zza węgla ulicy wybiegła z przestraszonym obliczem dziewczynka, którą pan Gradgrind poznał od razu.

      – Stój! – krzyknął. – Stój! Dokąd to bieżysz? Stójże!

      Dziewczę numer dwadzieścia przystanęło drżące i dygnęło.

      – Czemu jak szalona latasz w tak nieprzyzwoity sposób po ulicach – zapytał pan Gradgrind.

      – Ja – panie! Ktoś mnie gonił – wyjąkało dziewczę. – Musiałam uciekać.

      – Gonił?- powtórzył pan Gradgrind. – A któż to chciał za t o b ą biegać?

      Odpowiedź na pytanie i bez udziału Cesi zjawiła się w postaci chłopca o białej cerze, owego Bitzera, który, biegnąc na oślep, wypadł zza węgła i nie myśląc o czekającej go zawadzie wpadł na pana Gradgrinda i odbił się od niego jak piłka.

      – Co to znaczy, chłopcze? – rzekł pan Gradgrind. – co wyrabiasz? Jak śmiesz rzucać się na ludzi?

      Bitzer podniósł z ziemi czapkę, która zleciała mu z głowy od zderzenia z panem Gradgrindem, cofnął się i przyciskając swe kłykcie do czoła tłumaczył, iż to się stało niechcący.

      – Czy to ten chłopiec pędził za tobą, Cecylio Jupe? – badał pan Gradgrind.

      – Pędził, panie, – rzekło niechętnie dziewczę.

      – Nie! Nie pędziłem panie – wrzasnął Bitzer – dopóki sama nie zaczęła uciekać przede mną. Wszyscy oni z hecy nie wiedzą, co gadają, panie – to wiadomo. Sama wiesz, że hecarze sławni są z tego, iż nie myślą nigdy o tym, co mówią – dodał obracając się do Cesi. – Całe miasto wie o tym dobrze, jak i o tym, z przeproszeniem pana, że hecarze nie umieją tabliczki mnożenia.

      Pragnął tym przypodobać się panu Bounderby.

      – Tak mnie przestraszył – powiedziało dziewczę – jakimiś strasznymi grymasami!

      – O! – wrzasnął Bitzer – widać, że jesteś z hecy; ty także pokazujesz sztuki. Ani spojrzałem na nią, panie. Zapytałem tylko, czy chciałaby na jutro umieć definicję konia, i ofiarowałem się powtórzyć z nią lekcje; ona zaczęła uciekać, a ja popędziłem za nią – bo chciałem, aby umiała odpowiedzieć, kiedy jutro o konia zapytaną będzie. Anibyś pomyślała oskarżać mnie tak nieroztropnie, gdybyś nie była hecarką.

      – Rzemiosło jej zdaje się doskonale być znane dzieciom – zauważył pan Bounderby. – Zobaczysz, że za tydzień całą szkołę zastaniesz przy szparach szopy sztukmistrzów.

      – Masz słuszność – odparł jego przyjaciel. – Bitzer, marsz do domu! Cecylio Jupe, zatrzymaj się chwilę. Niech nie słyszę więcej o podobnej bieganinie, chłopcze, bo inaczej ty posłyszysz o mnie od nauczyciela. Rozumiesz? No! Ruszaj.

      Chłopiec przestał mrugać oczyma, szturchnął się w czoło, spojrzał na Cesię, obrócił się i odszedł.

      – Teraz, dziewczynko, zaprowadź mnie i tego pana do twego ojca. Idziemy do niego. Co to masz w tej butelce?

      – Zapewne gin – rzekł Bounderby.

      – O! nie, panie! To jest dziewięcioro-olej.

      – Co? – zawołał pan Bounderby.

      – Dziewięcioro-olej, panie. Ojciec się tym naciera.

      – Po jakiegoż licha – z głośnym urywanym śmiechem wykrzyknął pan Bounderby – nacierasz ojca tym dziewięciorakim olejem?

      – Nasi zawsze używają tego oleju, gdy się potłuką w cyrku – odpowiedziało dziewczę rzucając wzrok niespokojny poza siebie, aby się przekonać, że jej prześladowca już odszedł. – Nasi nieraz bardzo mocno siniaczą się w cyrku.

      – I słusznie! Należy się im to, włóczęgom i próżniakom – rzekł pan Bounderby.

      Dziewczę, zdziwione, spojrzało na niego z pewnym przestrachem.

      – Dalibóg! – prawił pan Bounderby. – Gdy byłem młodszy od tej dziewczynki o jakie pięć lub cztery lata, miewałem takie guzy, że nie tylko dziewięć, ale dwadzieścia i czterdzieści olejów nic by im nie pomogło. Tylko że te stłuczenia СКАЧАТЬ