Ciężkie czasy na te czasy. Чарльз Диккенс
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ciężkie czasy na te czasy - Чарльз Диккенс страница 10

Название: Ciężkie czasy na te czasy

Автор: Чарльз Диккенс

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-270-0266-2

isbn:

СКАЧАТЬ O! Więc to znaczy pudłować? – pytał Gradgrind.

      – W ogóle pudłowanie nic innego nie oznacza – odpowiedział Childers.

      – Dziewięciorakie oleje, Wesołołapy, pudłowanie, podwiązki et caetera, o! – zawołał pan Bounderby śmiejąc się wielkim śmiechem. – Dość dziwne towarzystwo dla człowieka, który własnymi siłami podniósł się tak wysoko.

      – To niech się pan spuści trochę – odparł Kupidyn. – Gdy pan własnymi siłami podniósł się tak wysoko, jak to widać po panu, to jużci sam potrafisz zsunąć się cokolwiek.

      – Co za dokuczliwe chłopaczysko! – rzekł pan Gradgrind zwracając się do Kupidyna i chmurząc nań czoło.

      – Czemuż pan nie uprzedził nas, że przyjdziesz – odpowiedział wcale nie zmieszany syn Dzikiego Łowcy. – Najpewniej sfabrykowalibyśmy byli przyzwoitego panicza, aby pana przyjmował. Szkoda, że nie zamówił się pan, jeśli pan taki wybredny. Za mocno pan naciągasz swoją linę, panie.

      – Czego ten grubiański chłopiec chce ze swoją wyciągniętą liną? – zapytał pan Gradgrind patrząc nań z jakimś rozpaczliwym oburzeniem.

      – No, ruszaj precz! Idźże! – rzekł Childers wypychając młodego swego przyjaciela z pokoju, nie delikatniej niżby to sam Dziki Łowca uczynił. – Naciągnięta czy opuszczona lina... ale rzecz nie w tym – rzekł zwracając się do Gradgrinda. – Pan miałeś mi zostawić słówko do Jupe'a?

      – Tak jest!

      – A więc – ciągnął Childers – moim zdaniem nigdy on tego pisma nie odbierze. Czy pan go zna dobrze?

      – Nigdy go w życiu nie widziałem.

      – Otóż zdaje mi się, że go pan nigdy nie zobaczy. Dla mnie jest rzeczą pewną, że uciekł.

      – Sądzisz pan, że opuścił swą córkę?

      – A, sądzę, sądzę – rzekł Childers kiwając głową – że czmychnął, i to na zawsze. Wczoraj wygwizdano go – pozawczoraj także; co dnia bywał wygwizdywany; ostatnimi czasy ciągle mu się to trafiało, a nie umiał znieść gwizdania.

      – Dlaczegóż tak często był on... jakże... wygwizdywany? – zapytał Gradgrind wyduszając z siebie ten wyraz niesłychany ze wstrętem.

      – Stawy jego już zesztywniały i w dodatku sił mu brakło – rzekł Childers. – Jeszcze miał zalety jako gęgacz, ale to mało, aby mieć środki do życia.

      – Gęgacz? – powtórzył Bounderby. – Znów nie pojmuję.

      – Śmieszek, paplacz, pajac – jeśli to więcej się podoba pańskiej osobie – rzekł Childers rzucając od niechcenia te słowa za plecy swe ku panu Bounderby i wstrząsając grzywą włosów.

      A zwracając się do Gradgrinda mówił dalej: – Co uderzające, to to, że tego człowieka dobiło, iż o tym wygwizdaniu dowiedziała się jego córka.

      – Wyśmienite! – przerwał Bounderby. – To wyśmienite, Gradgrind. Człek tak uwielbiający córkę, że porzuca ją na zawsze! Diabelnie udane! Cha! cha! cha! Ot, co ci powiem, młody człowiecze: nie zawsze stałem tak wysoko, jak stoję teraz. Wiem, co to znaczy być porzuconym. Może zdumiejesz się, gdy ci powiem, że moja matka także uciekła, porzuciwszy mnie dzieckiem.

      Pan Childers odpowiedział tonem kolącym, że wcale nie jest zdumiony.

      – Tak! – rzekł Bounderby. – Urodziłem się w rowie, matka mnie porzuciła. Czyż jej przebaczam?

      Nie. Czyż kiedy jej przebaczyłem? Nie. Jakże ją za to nazywam? Nazywam ją zapewne najgorszą kobietą ze wszystkich kobiet, oprócz mej babki, pijaczki. Nie znana mi duma rodzinna; nie mam w sobie żadnych sentymentalnych wyskoków wyobraźni. Nazywam wszystko po imieniu. I nazywam po imieniu matkę Jozjasza Bounderby z Coketown bez strachu i uprzedzenia, jakbym ją nazywał, gdyby była matką jakiego Ryszarda Jones z Wappingu.

      Tak samo postępuję i z tym człowiekiem. Jest to nędznik i włóczęga – mówiąc wyraźnie, po angielsku.

      – Dla mnie to wszystko jedno, jak on zwie się po angielsku czy po francusku – odpowiedział Childers odwracając się. – Opowiadałem pańskiemu przyjacielowi, jak ta rzecz się miała; jeśli panu nie podoba się słuchać, możesz wyjść na świeże powietrze. Zanadto pan wypełniasz sobą to miejsce. Niech pan raczy się zachować dla swego własnego mieszkania – mówił Childers ze zgryźliwą ironią. – Nie powinieneś pan napełniać sobą tego pokoju, chyba że będziesz o to proszony. Zapewne, jak myślę – posiadasz na własność jaki budynek.

      – Bardzo być może – odpowiedział Bounderby brząkając pieniędzmi i uśmiechając się.

      – Więc rozpieraj się we własnym budynku, jeśli łaska – rzekł Childers – bo to domostwo niemocne i gdy zanadto je sobą przeładujesz, gotowe się rozwalić.

      I zmierzywszy pana Bounderby od stóp do głowy wzrokiem pogardliwym, odwrócił się od niego jak od człowieka nie istniejącego dlań już a rzekł do pana Gradgrinda:

      – Jupe wysłał swą córkę z domu nie dawniej jak godzinę temu; później widziano, jak sam wyniknął się w kapeluszu naciśniętym na oczy, z węzełkiem pod pachą. Ona nigdy nie uwierzy, aby to uczynił; ale w istocie on uciekł i porzucił ją.

      – Proszę pana – zapytał pan Gradgrind – dlaczego ona nie miałaby uwierzyć?

      – Bo oni we dwoje byli jak jedna osoba. Bo nigdy się nie rozstawali. Bo dotychczas on przepadał za nią – rzekł Childers postępując parę kroków, aby zajrzeć do próżnego kufra.

      Obaj oni – Childers i Kidderminster chodzili ciekawym sposobem, rozstawiając nogi szerzej, niż zwykły chód ludzki wymaga, i z wielką sztywnością, jak gdyby kolana ich zgiąć się nie mogły. Taki chód był właściwy wszystkim mężczyznom trupy Sleary'ego i miał oznaczać, że nigdy prawie nie zsiadają z koni.

      – Biedna Cesia! Lepiej byłoby dla niej, gdyby była zaczęła tu terminować – rzekł Childers potrząsając włosami, gdy spozierał w próżny kuferek – a teraz porzucił ją bez żadnych środków do życia.

      – Dobrze to panu mówić, gdy sam nie terminowałeś – rzekł z pewnym uznaniem w głosie pan Gradgrind.

      Ja nie terminowałem? Ależ panie! Terminowałem już, gdy zaledwo rok siódmy skończyłem.

      – Czy tak?- pan Gradgrind był prawie oburzony, iż omylił się w zdaniu pochlebnym. – Nie wiedziałem, iż jest w zwyczaju, aby przyjmować tak młode stworzenia do terminu do...

      – Próżniactwa! – podchwycił Bounderby z głośnym śmiechem. – Nie, jako żywo! I ja nie wiedziałem o tym.

      – Jej ojciec zawsze miał tylko to na myśli – mówił dalej Childers udając, że nie wie nawet o istnieniu Bounderby'ego – aby z niej uczynić jak najuczeńszą istotę. Jak to on sobie wbił do głowy – nie wiem, dosyć, że to mu z niej nie wychodziło. СКАЧАТЬ