Pan Wołodyjowski. Henryk Sienkiewicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pan Wołodyjowski - Henryk Sienkiewicz страница 16

Название: Pan Wołodyjowski

Автор: Henryk Sienkiewicz

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ pan Świrski, pan Kondracki i pan Ćwilichowski. Wszystko szlachta z naszych stron i posesjonaci, których koligacje mogę także dokładnie waćpanu wymienić.

      To rzekłszy pani stolnikowa rozstawiła już znowu palce lewej ręki i przyładowała wskazujący prawej, lecz Zagłoba spytał co prędzej:

      — I cóż się z nimi stało?

      — Wszyscy trzej na wojnie dali gardła, dlatego też to i Baśkę zowiemy wdową.

      — Hm! A ona jakże to przeniosła?

      — Widzi waćpan, to u nas codzienna rzecz i rzadko kto, późnego wieku doszedłszy, własną śmiercią schodzi. Mówią nawet u nas, że i nie wypada inaczej szlachcicowi jak w polu. Jak Baśka to przeniosła? Pochlipała trochę, nieboga, a najwięcej w stajni, bo już jak jej co dolega, to ona zaraz do stajni! Poszłam kiedyś za nią i pytam: „Po którym płaczesz?” A ona na to: „Po wszystkich trzech!” Z tego responsu zaraz zmiarkowałam, że żadnego sobie po szczególe nie upodobała... I tak myślę, że mając głowę czym innym zaprzątniętą, wcale ona jeszcze woli bożej nie czuje; Krzysia więcej, ale Baśka chyba jeszcze nic!...

      — Poczuje! — rzekł Zagłoba. — Mościa dobrodziejko! My to najlepiej rozumiemy! Poczuje, poczuje!...

      — Takie nasze przeznaczenie! — odpowiedziała pani stolnikowa.

      — Otóż to właśnie! Z ust mi to waćpani wyjęłaś!

      Dalszą rozmowę przerwało zbliżenie się młodszej kompanii.

      Mały rycerz bardzo był już ośmielony do panny Krzysi, a ona, widocznie przez dobroć serca, zajmowała się nim i jego smutkiem tak, jak lekarz zajmuje się chorym. I może właśnie dlatego więcej okazywała mu życzliwości, niż pozwalała na to ich krótka znajomość. Ale że pan Michał był bratem stolnikowej, a panienka krewną jej męża, więc nikogo to nie dziwiło. Baśka natomiast została jakoby na uboczu i tylko pan Zagłoba zwracał na nią ustawiczną uwagę. Lecz zresztą było jej to widocznie wszystko jedno, czy się kto nią zajmował, czy nie. Z początku spoglądała z podziwieniem na obydwóch rycerzy, ale z równym podziwieniem przypatrywała się i cudnej Ketlingowej broni porozwieszanej na ścianach. Potem zaczęła trochę ziewać, potem oczy kleiły się coraz bardziej, a wreszcie rzekła:

      — Jak się kropnę spać, tak się pojutrze chyba obudzę...

      Po tych słowach rozeszli się zaraz wszyscy, bo niewiasty były bardzo zdrożone i czekały tylko na łóżek posłanie.

      Gdy pan Zagłoba znalazł się wreszcie sam na sam z Wołodyjowskim, naprzód począł mrugać znacząco, następnie zaś obsypał małego rycerza gradem lekkich kułaków[110].

      — Michał! A co Michał, hę? Jak rzepy! Co? Mnichem zostaniesz, co? A ta borówka Drohojowska, smaczna? A ów hajduczek różowiuchny, uch! Cóż ty na to, Michale?

      — Cóż, nic! — odpowiedział mały rycerz.

      — Pryncypalnie mi się ów hajduczek udał. To powiadam ci, że kiedym przy niej podczas wieczerzy siedział, tak mnie od niej piekło jak od piecyka.

      — Koza to jeszcze; tamta gdzie stateczniejsza!

      — Drohojowska węgierska śliwka, istna węgierska śliwka! Ale tamten orzeszek!... Dalibóg, żebym miał zęby!... chciałem rzec, żebym miał taką córkę, tobie jednemu bym ją oddał. Migdał, powiadam, migdał!

      Wołodyjowski posmutniał nagle, bo mu się przypomniały przezwiska, jakie pan Zagłoba Anusi Borzobohatej dawał. Jako żywa stanęła mu nagle w myśli i pamięci jej postać, jej twarz malutka, jej ciemne warkocze, jej wesołość i szczebiotanie, i sposób patrzenia. Te obie były młodsze, ale przecie tamta była droższa stokroć od wszystkich młodszych...

      Mały rycerz ukrył twarz w dłoniach i żal porwał go tym większy, że niespodziany.

      Zagłoba zadziwił się: czas jakiś milczał i patrzył niespokojnie, następnie rzekł:

      — Michale, co ci to? Przemów, dla Boga!

      Wołodyjowski przemówił:

      — Tyle ich żyje, tyle ich chodzi po świecie, jeno mojego jagniątka już nie ma, jeno jej jednej nigdy już nie obaczę!...

      Za czym ból mu głos zdławił, więc czoło wsparł o poręcz ławy i począł szeptać przez zaciśnięte wargi:

      — Boże! Boże! Boże!...

      Rozdział VII

      Panna Basia dopilnowała jednak Wołodyjowskiego, żeby ją „fechtów” uczył, on zaś nie odmówił, bo po kilku dniach, choć zawsze wolał Drohojowską, jednak i Baśkę bardzo polubił, ile że[111] zresztą trudno jej było nie lubić.

      Pewnego poranku zaczęła się tedy pierwsza lekcja, głównie chełpliwością Baśki wywołana i jej upewnieniami, jako że już tę sztukę wcale nieźle posiada i nie byle kto potrafi jej pola dotrzymać.

      — Starzy żołnierze mnie uczyli — mówiła — których u nas nie brak, a wiadomo przecie, że nie masz nad naszych szermierzów[112]... Ba, to jeszcze pytanie, czybyście i waćpanowie równych sobie nie znaleźli.

      — Co waćpanna mówisz — zawołał Zagłoba — my w całym świecie równych nie mamy!

      — Chciałabym, żeby się pokazało, iż i ja równa. Nie spodziewam się, ale chciałabym!

      — Na strzelanie z bandoleciku to i ja bym się popróbowała — rzekła śmiejąc się pani Makowiecka.

      — Dla Boga! Chyba same amazonki w Latyczowskiem mieszkają — rzekł Zagłoba.

      Tu zwrócił się do Drohojowskiej:

      — A waćpanna jaką bronią najlepiej władasz?

      — Żadną — odpowiedziała Krzysia.

      — Aha! Żadną! — zakrzyknęła Baśka. I tu przedrwiwając Krzysię poczęła śpiewać:

      Wierzcie, rycerze,  

      Na nic pancerze,  

      Na nic się tarcze zdały!  

      Przez stal, żelazo  

      W serce się wrażą  

      Kupida ostre strzały!  

      — Taką ona bronią władnie[113], nie bójcie się! — dodała zwracając się do Wołodyjowskiego i Zagłoby. — Szermierz też z niej nie lada!

      — Wychodź waćpanna! — rzekł pan Michał chcąc ukryć lekkie pomieszanie.

      — Ej, Boże! Żeby się pokazało, СКАЧАТЬ



<p>110</p>

kułak — pięść; tu: cios pięścią.

<p>111</p>

ile że — jako że, ponieważ.

<p>112</p>

szermierzów — dziś popr.: szermierzy.

<p>113</p>

władnie — dziś popr.: włada.