Название: Miłość czyni dobrym
Автор: Katarzyna Bonda
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Классические детективы
Серия: Wiara, Nadzieja, Miłość
isbn: 978-83-287-1553-0
isbn:
Rozsznurowała jazzówki, z trudem wyjęła z nich stopy. Były tak spuchnięte, że zastanawiała się, jak włoży buty z powrotem. Z koszyka pod wózkiem wyciągnęła torbę z pieluszkami i ubrankami na zmianę dla Brunona, podłożyła je pod nogi, by trochę im ulżyć. Ułożyła się na ławce. Przymknęła oczy tylko na chwilę, ale zanim się obejrzała, przyśnił się jej własny ślub.
Rząd cienkich świec w złotej czarze wypełnionej piaskiem. Ściany pokryte starymi malowidłami. Niektóre obrazy przybrano kwiatami, inne były zasłonięte lnianymi, bogato wyszywanymi makatami. Gertrud bardzo chciałaby wiedzieć, co się za nimi kryje. Zapach topiącego się wosku i kadzidła był upajający. Świątynia, tak malutka, że nieliczni goście wypełniali ją po brzegi, pomieściła wszystkich, których Gertrud uważała kiedyś za przyjaciół, ale jakimś szóstym zmysłem czuła, że przybyli na uroczystość tylko po to, by dopaść Gary’ego. Ślub był jedynie pretekstem, a ona – w tej koronkowej sukni – przynętą, jak ostrzegał ją brat. Yanek też był tutaj ze wszystkimi, choć przecież nie mógł znać Marca Baptiste’a Rockefellera, VAL-a, Rolla Sharka ani Emmy Pulaski, która tyle razy próbowała rozdzielić ją z mężem. I wszyscy uśmiechali się szeroko, a Gertrud odpowiadała im grzecznie, choć na widok ich wykrzywionych fałszywych gęb przechodził ją dreszcz niepokoju. Nagle zauważyła, że każdy z gości ma ze sobą kwiaty. Były to białe kalie, absolutnie identyczne, jakby kupili je hurtem i podzielili się nimi niczym zbędnym rekwizytem, który porzucą, kiedy przyjdzie pora, a w ich dłoniach Gertrud zobaczy wtedy noże, tasaki albo wymierzoną w siebie broń. Byli zbyt słodcy, zbyt uładzeni. Przypominali dzikie koty, które nie czynią zbędnych ruchów, by nie ujawnić zębów i pazurów, tylko mruczą, łaszą się i stąpają powoli w twoim kierunku, aż wreszcie skaczą ci do gardła. Jedynie piękna Emma nie była w stanie wznieść się poza gniew i nienawiść, a choć wciąż nieruchomo wisiała na ramieniu starego admirała i udawała, że poprawia rysunek ust w małym lusterku, jej oczy zdradzały ekscytację przyszłego zbrodniarza, który nie może się doczekać krwawego spektaklu. Gertrud zdrętwiała już twarz od udawanego grymasu słodyczy, więc odwróciła się do publiczności plecami i śledziła zapamiętale zajączki na ołtarzu, które puszczało zwierciadło Emmy. Dopóki widziała te świetliki, była pewna, że nic się nie wydarzy, bo Emma była jak niezawodny żołnierz – odłoży lusterko w momencie, gdy padnie komenda „do ataku”.
Świece topniały bardzo szybko. Wosk skapywał na cenne dywany, a w miarę jak świece gasły, coraz mniej było światła w świątyni. Gertrud zaczęła odczuwać zimno, którym emanowali ukryci wrogowie; straciła poczucie czasu. Zdawało jej się, że stoi tu ledwie chwilę, ale po ubytku świec zorientowała się, że trwa to o wiele dłużej, jak to bywa w snach. Zmusiła się więc, by odwrócić się do wejścia i znów zmierzyć wzrokiem z gośćmi. Była już poważnie zaniepokojona. Gdzież podziewa się Gary? Gertrud bardzo tej ceremonii pragnęła, ale w głębi duszy tliła jej się nadzieja, że ukochany nie dotrze. Nie da się złapać, nie pozwoli zgubić jej i ich nienarodzonego jeszcze dziecka, przechytrzy ich wszystkich. Ale wiedziała, że Gary przyjdzie, bo Brytyjczyk naprawdę Gertrud kochał, choć mówili jej, że jest inaczej, a on sam rzadko dawał tego dowody. Ten ciężar przyszłej winy, że to ona go zgubi, choć przecież nic jeszcze się nie stało, był dla niej najtrudniejszy do udźwignięcia.
Nie przychodź, zaklinała go w myślach. Ze wszystkich sił starała się go przestrzec. Wierzyła, że on to poczuje, pojmie jej przekaz. Już niejeden raz tak się porozumiewali. Uciekaj, kochany, ja zrozumiem. Nasza miłość jest wieczna. Ratuj się. To nie jest warte twojego życia. Ja nie chcę, już nie chcę. Nie za taką cenę.
Nagle u wrót świątyni stanął ogromny czarny pies, a z głośników ryknął Santana ze swoim szlagierem Maria Maria. Wodołaz ociekał wodą, jakby przed chwilą wyskoczył z sadzawki. Goście już go dostrzegli, a on długimi susami ruszył wprost na Gertrud. Ludzie rozstępowali się, bo zwierzę chlapało wodą na wszystkie strony, i tylko panna młoda rozpromieniła się na jego widok. Nie widziała w nim bestii jak pozostali, przeciwnie – zdawał się jej przeuroczy z otwartą paszczą i jęzorem wystawionym na bok. Dyszał ciężko, ale w topornych, nieskoordynowanych ruchach była tak wielka wola życia, że zdawało się, że jeśli będzie trzeba, gotów jest przebiec kolejne tysiące kilometrów, by ją odnaleźć. Bo szukał jej – Gertrud. Nikt inny go nie obchodził. Ale to przecież nie jest mój pies, pomyślała kobieta. Człowiek, który osiadł, ma swój dom, może mieć kogoś, o kogo będzie się troszczył, dawał mu jeść i tulił się do jego obślinionego, wciąż otwartego pyska, który nieustannie wygląda jak ludzki uśmiech. Ja nie mogę mieć psa. Moje życie to ucieczka.
Kiedy jednak czarny wodołaz dotarł do ołtarza i przylgnął do niej całym ciałem, mocząc jej wytworną suknię i zostawiając na niej ciemne smugi, poczuła, jak bardzo się myli – on zawsze należał do niej.
Świątynia zniknęła, goście weselni rozpłynęli się, jak rozwiewa się poranna mgła, kiedy wysoko na niebie pojawia się słońce. Gertrud nie słyszała już muzyki, nie czuła zapachu kadzidła ani palonych świec. W nozdrzach miała miliony zapachów, ale przeważały igliwie, grzybnia i jaśmin. To była iście piorunująca mieszanka – sprawiała, że Gertrud przepełniały szczęście i siła. Trwała szara godzina, lecz jej oczy widziały każdy kontur, byle źdźbło trawy, każdą kreskę w obrazku wszechświata. A jednak by dostrzec wierzchołki drzew, musiała zadrzeć łeb i wtedy zrozumiała, że nie ma już na sobie ludzkiego ubrania, lecz sierść; zamiast dwóch nóg ma cztery łapy i to ona sama biegnie długimi susami, aż powietrze furkocze jej w uszach. Biegła tak z radością, coraz dalej i dalej. Coraz bardziej wolna i niepamiętająca o nich – nieproszonych gościach z małego kościółka. Nagle zatrzymała się, by złapać dech, i pojęła, że brzuch ma ciężki, jakby się przeżarła, choć nie pamiętała, kiedy ostatnio miała coś w ustach. Znienacka zmorzyła ją senność. Pośpiesznie wygrzebała łapami dołek w ziemi, kierując się pierwotnym instynktem, zwinęła się w kłębek, byle tylko brzuch był bezpieczny. Obudził ją zimny, mokry dotyk. Zanim otworzyła oczy, już wiedziała, że to psi jęzor. A potem ten drugi pies ułożył się obok niej, tak blisko, że poczuła rozchodzące się po ciele ciepło, i dopiero wtedy zapadła w kamienny sen. Tak mocny, aż miała wrażenie, że umiera, ale już się nie bała. Wcale jej nie przerażał ten sen we śnie, który mógł być śmiercią. Poddała mu się, bo wiedziała, że to jedyna droga, by wydostać się z lasu.
Obudził ją płacz dziecka. Chwyciła rączkę wózka, pokiwała nią, ale Bruno nie przestawał rozpaczliwie wyć. Zerwała się, rozejrzała wokół przerażona, że jakiś intruz uprowadził jej syna. Bruno rozpaczliwie machał rączkami, na twarzy miał kocyk. Kiedy tylko Gertrud go odchyliła i wzięła dziecko na ręce, natychmiast się uspokoiło. Odprężyła się, poczuła błogość. Pogoda nie zmieniła się ani na jotę, ale między alejkami dostrzegała nielicznych przechodniów. W krzakach węszył jakiś pies. Był to jeden z tych małych, rasowych, którym właściciele wiążą kokardki na czubku łba i sadzają na aksamitnych poduszkach. Rozszczekał się na widok Gertrud, ale kiedy podniosła wargi niczym zwierzę, nie wydając żadnego dźwięku, uciekł СКАЧАТЬ