Zbawiciel. Leszek Herman
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zbawiciel - Leszek Herman страница 23

Название: Zbawiciel

Автор: Leszek Herman

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Классические детективы

Серия:

isbn: 978-83-287-1442-7

isbn:

СКАЧАТЬ stoi. – Morten przytaknął. – Teraz stoi. Przypłynęli trzy dni temu i już nie mieli czasu, żeby ściągać jakiegoś swojaka z Anglii, a że razem z nimi płynie pewien duński statek badawczy, więc poprosili ich o pomoc. – Morten zrobił tajemniczą minę.

      – Wyprawę współorganizuje Duński Uniwersytet Techniczny, na którym, jak wiesz, od trzech lat studiuję – dodał, widząc pytające spojrzenie Maksa.

      – To stąd się w tym wziąłeś?

      Morten wyszczerzył zęby w uśmiechu.

      – Zgłosiłem się od razu, jak zamieścili ogłoszenie.

      – Gadałeś z nimi tylko przez telefon i już wiesz, że cię wezmą? – Maks popatrzył na niego powątpiewająco. – A jeśli mają innych kandydatów?

      – Wezmą – powiedział z przekonaniem Morten. – Mam doskonałe referencje z poprzedniej podobnej roboty.

      – Twoja matka będzie się znowu zamartwiać jak wtedy, gdy popłynęliśmy na Ven i siedzieliśmy całą noc na plaży, bo się spóźniliśmy na ostatni prom. Pamiętasz?

      – No jasne, że pamiętam. – Morten się roześmiał. – Moi rodzice postawili na nogi całą policję Zelandii. Ile myśmy mieli wtedy lat?

      – Szesnaście. – Maksowi rozjaśniły się oczy na wspomnienie całego dnia i nocy spędzonej na niewielkiej wyspie, położonej na środku cieśniny Sund.

      – Nie mogę im nic powiedzieć, bo zrobiliby z tego piekło. Wiesz najlepiej, jacy są rodzice.

      Maks przewrócił oczami.

      – A kiedy ci Anglicy wypływają? – zapytał, zmieniając temat.

      – We wtorek rano. W poniedziałek mam się stawić na pokładzie. Jestem już spakowany i gotowy.

      Maks przełknął powoli kolejny kawałek mięsa i spojrzał w stronę okna.

      Na ulicy, przed ogródkiem letnim, wolno przepływała rzeka przechodniów. W tle kołysały się maszty zacumowanych w kanale łodzi.

      Trzy tygodnie na Bałtyku, z dala od ludzi, telefonów, aparatów fotograficznych, kamer, rodziny. Zazdrościł Mortenowi. Sam za dwa tygodnie będzie się musiał stawić w pierdolonym, kurewskim Varde, nad Morzem Północnym. Zacisnął ze złością pięść.

      – Fuck! – Drgnął gwałtownie.

      – Co się stało? – Morten podniósł wzrok znad talerza.

      – Skaleczyłem się tym cholernym nożem. – Maks odsunął się od stołu i sięgnął po leżącą na kolanach serwetkę. – Na szczęście to nic, zaraz przejdzie.

      Morten zarechotał, po czym wskazał wzrokiem wieszak nad głową Maksa.

      – Au! Zajrzyj do mojej kurtki. Mam w kieszeni chusteczki higieniczne.

      Maks odwrócił się i sięgnął po kurtkę kolegi.

      Wyjął paczkę chusteczek, wydobył jedną i ścisnął w dłoni, przytrzymując krwawiący palec.

      Przez dłuższą chwilę z namysłem wpatrywał się w czerwoną plamę, która została na serwecie.

      Jego rodzina miała spory motorowy jacht. Organizowali na nim niektóre rodzinne przyjęcia i większe uroczystości, jak na przykład jego osiemnaste urodziny kilka lat temu.

      Tak jak i Morten, patent morski miał od dawna. W dodatku był doskonałym nurkiem.

      Jakże mógłby nie być. Pod wodą nikt go nie widział, była tylko czerń, ewentualnie granat. Kompletna cisza na dnie, pewność, że nikt go nie obserwuje, a potem godziny dekompresji przy linie opustowej, gdy mógł w spokoju pobyć sam ze swoimi myślami.

      Podniósł głowę i spojrzał uważnie na Mortena. Anglicy zmusili go do utrzymania tej wyprawy w tajemnicy. Nikomu o niej poza nim nie powiedział.

      I byli nawet podobni.

      Pomyślał, że chyba mógłby zabić, żeby tylko znaleźć się na jego miejscu.

      Rozdział 10

      WTEDY…

      Gdzieś w północnych Niemczech

      Pociąg drgnął i zaczął powoli się toczyć, mijając pogrążone w ciemności budynki stacji kolejowej. Mniej więcej pośrodku składu jechały cztery wagony z pilnie strzeżonym ładunkiem, oddzielone od reszty wagonami towarowymi, w których siedzieli żołnierze uzbrojeni w karabiny maszynowe i okutani w długie wełniane płaszcze. Na ich mundurach groźnie błyszczały dwie charakterystyczne runy, dawniej oznaczające słońce, a od kilku dobrych lat złowrogo wieszczące zwycięstwo III Rzeszy.

      Dachy mijanych domów pokryte były grubymi czapami białego puchu, a z okapów zwisały długie lodowe sople. W tamtych czasach zimy tak właśnie wyglądały. Zasypane śniegiem pola i łąki i szklane pancerze na jeziorach i rzekach.

      Za pociągiem ciągnął się długi czarny warkocz dymu.

      Pociąg pokonał jakieś sto kilometrów, przejeżdżając północno-wschodnią Meklemburgię, po czym wszelki ślad po nim zaginął. To było w okolicach pewnego małego miasteczka, będącego od początku osiemnastego wieku do czasów pierwszej wojny światowej siedzibą książąt meklemburskich z linii Strelitz.

      W samym centrum miasteczka, rozciągniętego wzdłuż wschodniego wybrzeża sporego Jeziora Mirowskiego, na oddzielonym fosą półwyspie znajdują się dwa barokowe pałace oraz pozostałość średniowiecznego zamku, ukryta w budynkach kordegardy i jej przyległości.

      Większość historyków podążających tropem tajemnic drugiej wojny światowej właśnie w Mirowie widzi koniec w miarę udokumentowanych losów owego pociągu, który nocą na początku czterdziestego czwartego roku przemierzał zasypane śniegiem równiny północnej Meklemburgii. Natomiast to, gdzie zniknął jego tajemniczy ładunek, jest wciąż obiektem nieustających spekulacji.

      Według jednych wywieziono go do jakiegoś tajemniczego miejsca niedaleko Göttingen w Dolnej Saksonii, według innych zakończył swój bieg w okolicach Frankfurtu nad Odrą, a jeszcze inne teorie mówią, że zniknął w wykutych w skałach Sudetów podziemiach niedaleko Wałbrzycha.

      Ale jest jeszcze jedna wersja.

      Strzeżony przez esesmanów ładunek mógł trafić do pewnego ustronnego miejsca niedaleko małego miasteczka leżącego zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Szczecina.

      Rozdział 11

      piątek 2 sierpnia

      Łasztownia to wielka wyspa, która leży dokładnie naprzeciwko Starego Miasta. Jej nazwa ściśle związana jest z jej odwiecznym przeznaczeniem. Od najdawniejszych bowiem czasów wyspa służyła jako miejsce magazynowania i załadunku towarów. Stały tu pierwsze drewniane spichlerze i składy, a gdy umocniono brzegi i powstały drewniane pomosty i nabrzeża, pojawił się także port. Tutaj СКАЧАТЬ