Название: Zbawiciel
Автор: Leszek Herman
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Классические детективы
isbn: 978-83-287-1442-7
isbn:
Poniedziałek to był już piąty sierpnia. Siódmego przypływają do Szczecina Johann i całe angielskie towarzystwo, a dwunastego wyruszają w morze. Strasznie mało czasu na wszystko. A Johanna trzeba będzie przecież tutaj jakoś podjąć, zająć się nimi. Może niepotrzebnie się zgodził na tę robotę. Chociaż właściwie to tak naprawdę się jeszcze przecież nie zgodził.
Spojrzał z powątpiewaniem w kierunku leżącej na biurku umowy.
Z korytarza do jego aneksu zajrzała jedna z projektantek.
– Igor, ten inwestor od pałacu pod Koszalinem…
– Co z nim? Miał być piętnaście minut temu!
– Właśnie zadzwonił, że się spóźni, bo jest straszny korek na wjeździe do miasta. Wszystko stoi.
Igor spojrzał na zegar na ścianie. Dochodziła siedemnasta.
– O Boże! Myślałem, że uda mi się dotrzeć dzisiaj do domu przed osiemnastą. A to spotkanie potrwa pewnie ze dwie godziny.
– No to nie masz żadnych szans, chociaż moim zdaniem nie miałeś ich już od początku. – Dziewczyna uśmiechnęła się ironicznie i zasunęła oszklone drzwi.
Igor spojrzał ponownie na kalendarz.
Żeby tak jutro był dwunasty… Dawno już tak się nie cieszył na urlop. Ba, dawno w ogóle nie miał prawdziwego urlopu. Co najwyżej jakieś wypady na kajaki, narty czy inne tego typu rzeczy, najczęściej zamykające się w jakimś nieco tylko dłuższym weekendzie. A teraz trzy tygodnie na Bałtyku. Na tym nieziemskim białym jachcie Johanna.
Białym. Przypomniało mu się przejście dla pieszych pod Pazimem i jasne, ciepło uśmiechnięte oczy Jarosta. Pomachał mu nawet. Czy Jarost i Szymon mieli takie same samochody? Wydawało mu się, że to Rogala jeździ białym pick-upem.
Monika. Miał do niej zadzwonić. Właściwie to nie wiedział, jak postąpić. Nie byli na tyle przyjaciółmi czy specjalnie zażyłymi znajomymi, żeby telefon w takim momencie był w oczywisty sposób usprawiedliwiony. Bał się, że wyjdzie na kogoś, kto szuka sensacji. Ale co tam…
Sięgnął po komórkę i po chwili stał przy oknie, wyglądając na plac przed budynkiem i czekając na połączenie.
– Igor? – Monika odebrała po trzecim sygnale.
– Witam, nie chciałbym się narzucać, ale jeśli potrzebna jest jakaś pomoc, to służę swoją osobą.
– Nie, wszystko jest w porządku – mówiła przybitym głosem. – Jakoś sobie radzimy, ale bardzo ci dziękuję.
– Czy coś już wiadomo?
– Nic kompletnie. – Monika westchnęła. – Policja mnie zbywa. Oni pewnie myślą, że Szymon mnie rzucił. Rzekomo dziewięćdziesiąt procent takich zgłoszeń tak wygląda.
– Podobno rozmawiałaś z nim tydzień temu w sobotę, nic nie zwróciło twojej uwagi? Normalnie się zachowywał?
– Nie rozmawiałam. Kto ci to powiedział? Pisaliśmy tylko na Messengerze. Napisał, że wraca w poniedziałek wieczorem, a jak mu się nie uda, to we wtorek rano.
– Gadałem z Romkiem, bardzo się tym wszystkim martwi. A nie dzwoniłaś do rodziców Szymona?
Na moment zapadła cisza.
– Nie wiem, czy wiesz, ale mamy bardzo złe układy z jego rodzicami. Ja mam. Nie znoszą mnie, nigdy mnie nie lubili, zwłaszcza jego matka. Po ostatniej awanturze dwa lata temu w ogóle zerwałam z nimi kontakt. Dla Szymona to był oczywiście problem, dlatego nigdy nie protestowałam, jak chciał tam jechać czy spędzić z nimi trochę czasu. Poza tym pomagał siostrze. Zawsze kończyło się na tym, że pili całą noc ze szwagrem. – Monika westchnęła ciężko. – Ale nie czepiałam się. Teraz też myślałam, że jest u nich. Zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdy ma te kłopoty.
– Może rzeczywiście gdzieś się zaszył.
– Na szczęście w firmie jest Romek. – Monika znowu westchnęła. – Już dwóch kierowników budowy zaczęło do mnie wydzwaniać. Nie wiem, co bym zrobiła bez Romka.
Igor znowu przypomniał sobie łagodny uśmiech Jarosta i jego jasne przyjazne oczy.
Rozmawiali jeszcze przez moment na jakieś neutralne tematy, a potem Igor powtórzył swoją deklarację pomocy i pożegnali się.
Gdy odkładał telefon na stół, przypomniał sobie niespodziewanie słowa Pauliny na temat relacji pomiędzy ludźmi.
Nigdy nie wiadomo…
Paulina zatrzymała się zdyszana na wysokości bramy wjazdowej na teren portu.
– Poczekaj! – krzyknęła do Piotra.
– Już jesteśmy na miejscu, dawaj! – Piotr niecierpliwie przebierał nogami.
– Zaraz wypluję płuca.
– Musisz zacząć chodzić ze mną na zumbę. To lepsze niż jakieś gówniane snobistyczne bieganie. W butach za pół tysiaka.
Paulina podniosła głowę i spojrzała na Piotra wzrokiem, który powinien mu wypalić dziurę na czole.
– Idziemy! – Ruszyła w kierunku budynku straży pożarnej, widocznego już za szpalerem drzew obrastających nasyp mostu.
– O rany! Patrz! – Piotr przystanął, gdy znaleźli się obok narożnika gmachu. Wyszarpnął z wąskich dżinsów komórkę i zaczął filmować.
Pomiędzy nasypem a ścianą budynku przemykała nitka ciepłociągu. Teraz w tym miejscu było gruzowisko pogiętych stalowych belek i kratownic.
– Może przeleziemy tędy, pod tym ciepłociągiem – Piotr skinął ręką w kierunku zwaliska żelastwa – zamiast lecieć naokoło Bytomską.
– Żeby się na nas coś jeszcze zwaliło? – wydyszała Paulina, wskazując głową zwisające ze ścian fragmenty rusztowania. – Poza tym to jest łażenie po miejscu wypadku.
– Jeszcze nie ma policji.
– Ty się bardziej do tabloidu jednak nadajesz, a nie do gazety.
– I tak tam wyląduję, jak Przeworska zostanie z nami jeszcze z miesiąc.
– Ja wyląduję na kozetce.
– Oj, przestań – ofuknął ją Piotr. – Idziemy! Póki co zrobimy zajebisty materiał na nasz portal. Jak wrzucimy to za godzinę, to będziemy pierwsi w mieście.
Piotr, nie czekając, przelazł pod stalową rurą ciepłociągu i ruszył po trawie wzdłuż wiaduktu mostu. Paulina rozejrzała się dookoła siebie i kręcąc głową z niezadowoleniem, poszła za nim.
Obok ciepłociągu leżały fragmenty zniszczonego rusztowania – pogięte stalowe panele, rury, СКАЧАТЬ