Название: Tropy
Автор: Franciszek Mirandola
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Teraz wszyscy porażeni przez szaleństwo, poczęli czernieć, stawać się podobnymi do WIELKIEJ CIEMNOŚCI, jakby w zimnym tym morzu bez płomieni spalali się na węgiel.
Otoczyło ich płynne piekło.
A żywi, półżywi ze strachu, poprzez toń przeźroczystą, patrzyli w twarz nieboszczyka-boga swego, w jego oko czerwone i obojętne. Spoglądali bez modlitwy i bez rozpaczy.
Bo i rozpacz umarła.
Potem zaczął się koniec. Świat ginął w konwulsjach dziwacznych i dla samej nawet zagłady bezcelowych.
Siła jakaś wyniosła płytę wysoko, przewróciła ją ku CZERWONEJ LAMPIE, zatrzymała na chwilę w tym położeniu, wreszcie zatopiła w inne morze, niewypowiedzianie zimne i mętne.
Zali25 chciało SZALEŃSTWO pokazać Bóstwu po raz ostatni ruiny?
I po co? Bóstwo przecież przestało rozumieć. Marzycielka zamknęła oczy. Potem czuła, pogrążona w białych odmętach, że odrywa się od PŁYTY.
Wokół niej fale odrywały kawały rodzimego podłoża wraz z żywymi.
Martwi trzymali się mocno swego grobowca, jakby się z nim zrośli.
Potem wraz z innymi spłynęła… uczuła, że miota nią coś z niezmierną siłą, uderzyła o skałę śliską i twardą niezmiernie i wreszcie… zatonęła.
Zapadła w biel, nieprześwietloną nawet czerwonym światłem i doznała dziwnego wrażenia.
Było to jakby rozstępowanie się ciała, rozkład, któremu przyświecała świadomość. Ale nikła i ona szybko, ginęła… wreszcie skończyło się wszystko.
Na świecie, zeżartym przez orkan SZALEŃSTWA, pozostały same tylko sczerniałe trupy. Chociaż szarpane zębem ZŁA, z uporem nieświadomym trzymały się powierzchni, szklistej teraz i niepodobnej do siebie. Leżały w bezładnych kupach, bez celu rozrzucone, jak je poraził piorun, to blisko siebie, to porozdzielane wielkimi przestrzeniami, to w cieńszych, to w grubszych warstwach… słowem w nieładzie bezrozumnym, nikomu na nic nieprzydatne, niezdolne już nawet odczuwać przeraźliwej jasności; na jaką je wyniesiono, niezdolne widzieć, że CZERWONA LAMPA błysnęła niedługo po śmierci Marzycielki po raz ostatni i zgasła na wieki.
Czyż Bóstwo oprzytomniało wobec grozy zagłady istoty wybranej i skonało z żalu za tą, której tęsknota długa, bolesna i wytrwała sprawiła tyle dobrego?
Zginęła Marzycielka, zginął jej świat i cel jego. I nie wiedziała, że na zeżartym Szaleństwem świecie stała się rzecz nowa. Powstał obraz istoty wyższej, a cel PŁYTY spełnił się dla niej.
Powstał portret CZŁOWIEKA.
Istoty, której świat drobin bromku srebra nigdy nie widział i nie mógł widzieć.
Portret CZŁOWIEKA.
A jakież długie szeregi aniołów postępują drogą wiodącą z nizin pojęć człowieczych, do tronu BOGA.
Pułapka
Trzymał się półprzytomny ze strachu zimnych, rdzawych krat więzienia i szeptał w czarną noc:
– Słuchaj! Słuchaj!
– Słucham! – mówiła noc czarna i wył wichr26.
– Zbłądziłem w zakamarek, zbłądziłem… Coś zatrzasnęło drzwi… wyjść nie było sposobu… domy się poczęły ruszać… obstąpiły mnie parkany… przygięły się drzewa od góry… a nade wszystko, ktoś zatrzasnął drzwi…
– Ja… noc, ciemność…
– Ty?… Nie, nie mów tak… Nie przerywaj… Nie może być… Więc mówię… zbłądziłem… A chciałem jeno… czekaj… coś chciałem… Aha… Coś połyskało na bruku…
– Szkło! Szkło! Rozbita flaszka z wódki… Przeglądał się w niej Syriusz świetny…
– Skąd wiesz? Nie, to było coś cudnego… I po cóż bym....
– Nie… nie…
– I po cóż bym dlatego miał zbaczać? Zresztą… wszystko jedno… nic zmienić tego nie zdoła, że: zbłądziłem.
– Nieprawda…
– Zbłądziłem… błądził… dził..... dził… eeeem… em!… Żeeee… błądził… błą… Żeee…
Coś jak papuga wrzeszczało gdzieś z góry spod sufitu.
Więzień zeskoczył z przymurka, na którym wisiał, kurczowo trzymając się kraty.
Papuga się zbudziła. Sumienie! Cała znów noc męczarni… Co począć… co?
Wyciągnął pięści w stronę ptaka i wbiwszy oczy w ciemność, rozkazał:
– Milcz!
Przez chwilę łopotały skrzydła i rozlegały się gardłowe dźwięki. Potem nastała cisza. Liczył sekundy: jedna, dwie, trzy… dobrze!
– Posłuchaj! – szepnęła znów ciemność – To było tak…
– Czekaj! Czekaj! Jest tu pewnie jeszcze druga bestia. Poczekaj. Wlecze się przecież za człowiekiem druga forma sumienia… poczekaj…
Z wyciągniętymi ramiony27 obszedł całą celę. Nic.
A może tam w górze, pod sklepieniem? – pomyślał.
I jakby w odzew przypuszczeniu rozległ się kędyś spośród rozgałęzień gotyckich żeber cichy, szyderczy śmiech.
Szukał skrzętnie za czymś28, co by mu posłużyć mogło.
– Mam! – odetchnął radośnie.
Znalazł deskę ze sporym, sterczącym gwoździem.
Oparł ją o mur, wspiął się wzwyż i szukał po sklepieniu.
Natrafił na gotyckie wypukłe żebra, niby napęczniałe krwawe żyły ciała ludzkiego czy gałęzie drzewa.
Szedł po konarze żebra i wnet dotknął zwornika.
Misternie był wyrobiony w kształt małpy.
Położył dłoń na jej ustach. Śmiały się szyderczo, cicho.
Zamachnął się i trzasnął pięścią w te usta.
Zeskoczył СКАЧАТЬ
25
26
27
28