Название: Tropy
Автор: Franciszek Mirandola
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Wołało go wciąż, bez ustanku:
– Chodź no! Chodź! Już czas!
– Kędyż32? Kędy? – pytał.
– Przez Wrota Strachu! – odpowiedział głos, jakby z wielkiej dali.
Dreszcz nim wstrząsnął.
– Jak to? Już?… Dziś?
Pytał jak dziecko, co się boi dać wyrwać ząb zepsuty.
Znowu nie rozumiał nic a nic… Ten głos, ten głos, który go ratował tyle, tyle razy… teraz, w chwili nieszczęścia, w zawikłania momencie, strasznej goryczy, czaszę śmierci do ust mu przykłada?
Wrota Strachu… Nie, kiedyś, wśród światłości i ciszy, gdy zbieleją już włosy… ale teraz… dziś…
Umiał czytać ruch chmur, gwiazd hieroglify… i cóż z tego… nie umiał przeczytać swego życia…
– Chodź! – mówiła ciemność z coraz większej dali. – Chodź w przemienione istnienie, w wolność, ty spracowany za młodu… chodź po szafirze radosnych tropów szukać życia innego co dnia…
– I czemuż – pytał – ty oddalająca się, tająca się w czerni wabisz mnie na okropną, przeraźną33 ścieżkę? Mówiłaś mi zawsze o zwycięstwie, o nieśmiertelności…
Z dali, ale wyraźnie, jak głos dzwonu, posłyszał:
– Jak to?… nie wiesz?… Nieśmiertelność jest córką skonu.
– Wiem, wiem – odparł, trzymając się krat – Wiem, ale… wszakże kraty…
– Chodź! Jeszcze chwila, a drzwi się mogą zamknąć z trzaskiem… na zawsze…
Na poły zdecydowany zszedł jednak z przymurka i nagle rzucił się na posłanie ze słomy.
– A niech się tam zatrzaskują drzwi – pomyślał lekceważąco – byleby wróciło to, co jest prawdziwą, codzienną prawdą… to życie bez maski, czy też nawet w masce, ale w znanej, dobrze znanej masce jawy… ach… byle wróciło…!
Ale nim dokończył tej myśli, już zawołał:
– Nie! Nie! Nie chcę przemazać34 pragnień.... nie! Raczej śmierć!
– Chodź! – doleciało go z dali wielkiej. Zerwał się.
– Dobrze! – wrzasnął z rozpaczą na całe gardło, aż jękły35 echa potężne. – Dobrze! Idę!
Wyskoczył na okno i przechylił się na zewnątrz.
Zdziwiło go, że przemknął kratę jak duch. Zdziwiło go też, że nie zaskrzeczała papuga.
– Ach! Więc ja nie zbłądziłem! – pomyślał – to była moja droga… kawałek tylko biegła pośród ciemności…
I ogarnięty nagle ogromną radością, wolny już wnętrznie36, rzucił się w półmrok gęsty.
Ledwo stracił spod nóg ziemię, uczuł, że się kłębi pod nim powietrze, że go niesie, że u rąk ma długie, kładące się na fali wiatru skrzydła giętkie, ruchliwe, czułe na każde drgnienie, a stalowe, zdolne nieść wysoko… w samo choćby niebo.
Spłynął. I nagle ujrzał przed sobą w niepojętej oddali coś błyszczącego, niby mała gwiazda.
Podobne to było błyszczącemu ziarnu pszenicy.
Otaczała je jakby mgła jasna, jakby płomień liliowy, to znów szafirowy…
Od gwiazdy tej jaśniała szybko ciemna przestrzeń. Pędził w topiel światła, ciągniony, bezwolny, choć jednocześnie własną mocą, pospiesznie, nagląc się sam, jak do wybawienia.
Pod sklepieniem kaźni więziennej rozległ się łopot skrzydeł.
Wielkie, ciężkie ptaszysko sfrunęło na dół, siadło na przymurku okna i wsadziwszy głowę w kwaterę kraty patrzyło w rosnącą jasność, mrugając oczami.
A ponad ptakiem chwiała się w powietrzu na długiej, wężej37 szyi maska rozgrymaszonej małpy.
Patrzyła, co się dzieje.
Świt
Ciemno. Wysoko, na gankach, nad przepaścią podwórza miejskiego zawieszonych jedne nad drugimi, za dnia snują się codzienności, dudniąc obcasami, szmer spódnic dolata stamtąd… Teraz cicho. Deski tylko tu i ówdzie rozsunięte, tak iż z dołu widzisz przez szpary niebo, a w dzień, idąc gankiem, patrzysz ze strachem wprost w kałużę, nisko pod tobą na ziemi.
Ciemno. Nie głosi życia ruch ni szmer ciągły, który jest za dnia bytu znamieniem… ciemno, czerń zaś ta, zda się, leży wprost na piersiach twoich, jak ziemia na rzuconym w dół i zasypanym psie bezpańskim.
Ciemno. Nie wybiła godzina wstawania nowych radości, a czarność leczy rany wczorajsze… chowa pomarłe stworzenia… dobra jest bowiem dla tych, co już wyrośli spod opieki słońca… dojrzeli do WIELKIEJ PODRÓŻY.
Ciemno. Ale choć oczom, co mają po ziemi szukać swych pożytków… uciech… i miłości, światła za mało, patrzmy, czy na bezjawej pustaci nie zalśni tu kędyś ślad PRZEWODNIKA.
Nad miastem wysoko Bóg-Orzeł przed świtem, Bóg-Orzeł mocny, dalekowidz nad dalekowidze wisi na rozpostartych skrzydłach i patrzy.
Nim świat się z nicości wychyli, idzie z dołu niby oddech śpiącego, gorąca fala, mdła, niemiła.
Linie zaczną nabierać znaczenia, staną się znakami, z plamy wstanie kształt, rzecz żywa, stwora śpiąca albo rzecz, co kryje w sobie żywe.
On, patrzący z góry, wie dobrze, że to wszystko jeno symbol. Kontur światłem określony, plam parę. Tajemnica na przykład słońca przez to, że na nią patrzymy co dnia, nie staje się dzięki temu jasną… my jeno, my patrzący kujemy słowa i stajemy się dewotkami, co skutkiem częstego sypiania po kościołach mniemają, iż mogą z familiarnym uśmiechem patrzyć, jak się w rękach kapłana dokonywuje przemiana prochu ziemi w BOGA żywego…
On też patrzy, chcenie swe twórcze odsunąwszy ręką od działania, jak się odsuwa natrętne dziecko. Patrzy na zjawę błędną, co dziwną, zygzakowatą drogę zakreśliwszy, od wczoraj spadła ot tu… po wiekach czy sekundach, nie wiadomo… pod bramę kamienicy dotąd zamknioną38 i drżąc ze zimna, przytulona СКАЧАТЬ
32
33
34
35
36
37
38