Название: Zmierzch bogów
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Детективная фантастика
isbn: 9788379644513
isbn:
Oby ktokolwiek to pisał, miał pojęcie, co najlepszego robi.
Maslama widział, jak półtora tuzina okrągłych pocisków wznosi się nad Konstantynopolem, a potem zaczyna opadać prosto w kierunku stłoczonych przed zdobytą bramą żołnierzy.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbował używać artylerii oblężniczej w ten sposób. Trafienie w cokolwiek mniejszego niż mury miasta graniczyło przecież z cudem i wymagało wielokrotnych prób.
Z tego nie strzelało się do ludzi.
Z drugiej strony w taką ilość wojska po prostu trudno było nie trafić.
Zahred doskonale widział, jak bateria potężnych barobalist posyła swoje ładunki w wysoki lot ponad ogrodami i polami Exokionionu. Dzbany leciały na różnej wysokości, jedne szybciej, inne wolniej – a mimo to niemalże wszystkie zmierzały wprost do celu.
Jeden uderzył o wewnętrzny mur od środka, rozleciał się z chrzęstem na kawałki. Inny nie dotarł do muru, zniknął pomiędzy zielonymi drzewami… To było nieuniknione, zawsze będzie jakiś rozrzut.
Za to trzeci ledwie, ale przeleciał ponad szczytem muru.
Czwarty, ciśnięty z minimalnie mniejszą siłą, dosłownie musnął zęby kamiennych blanek i rozprysnął się w powietrzu na setki wirujących w locie kawałków. Gęsta, czarna, oleista maź bryznęła na wszystkie strony, niesiona siłą bezwładności chlapnęła na stłoczonych pod murem żołnierzy.
Zahred ciął próbującego bronić się wojownika przez twarz, a kiedy ten opadł na kolana, zalewając się krwią, przeskoczył nad nim. Odrzucił tarczę wprost na biegnącego ku niemu kolejnego, ten zasłonił się – i poleciał na ziemię, wrzeszcząc z bólu, kiedy topór przerąbał mu kolano.
Wreszcie odepchnął na bok trzeciego, ten zamachnął się – i dosłownie zniknął, zmieciony z parapetu przez topór Rualdra.
Zahred złapał za tkwiącą w uchwycie pochodnię, odpalił od żarzącego się koksownika i cisnął w dół, tam, gdzie tłoczyli się ludzie.
Tuzin dzbanów uderzyło w sam środek ciżby przed bramą, miażdżąc i krusząc kości, kalecząc twarze i ręce, wprasowując ludzi w ziemię.
Chlapnęła lepka, gęsta substancja. Zapachniało smołą, olejem i siarką.
Ktoś uniósł ku twarzy śliskie, pokryte dziwną mieszaniną dłonie. Otworzył usta, wrzasnął przejmująco ze strachu: niech nas Allah ma w opiece!
Wtedy z murów sfrunęła pochodnia, a chwilę potem z bocznych wież nadleciały ciągnące za sobą pióropusze dymu płonące oszczepy.
Czarny, oleisty płyn zaskwierczał, strzelił iskrami i dymem, a potem buchnął płomieniem.
Ogień przeskakiwał po grudkach siarki i saletry, obejmował powierzchnię zmieszanej z żywicą, olejem, naftą i oliwą cieczy. Wapno błyskawicznie zamieniało się w duszący, żrący w oczy opar, który tłumił dech i zasnuwał wszystko wokół przerażającą białawą mgłą.
Płonęło wszystko. Trawa, ziemia, ubrania, pancerze, włosy, skóra… Samo powietrze zdawało się złożone z żaru, od którego nie było ratunku.
Ktokolwiek uciekał, próbując umknąć przed śmiercią, zabierał ją tylko ze sobą. Oblani gorejącą mieszanką wpadali na innych, w nadaremnym przerażeniu chwytali ich, próbując przez płonące usta wołać: ratunku, pomocy! Maź przylepiała się do kolejnych ludzi, którzy odskakiwali, rzucali się, próbując ugasić ogień rękoma, które też zaczynały płonąć.
Niektórzy tarzali się po ziemi, zostawiając za sobą ślady z płynnego ognia.
Pod Piątą Bramą Wojskową zapanował chaos.
– Bij w nich, teraz! Ho stavros nika! – zawołał protospatharios, rzucając się w bój.
Znajdujący się po tej stronie bramy żołnierze z armii oblegających nie wiedzieli, nie mogli wiedzieć, jaki los miał lada chwila spotkać ich towarzyszy za murami – ale i tak musieli walczyć ze wszystkich sił, aby sprostać obrońcom.
A tych było coraz więcej!
Regimenty jeden po drugim dochodziły do boju, walczyły i na dany sygnał wycofywały się, robiąc miejsce kolejnym.
Łucznicy zasypywali atakujących salwą po salwie, procarze też słali kamienie całymi chmarami, nie zważając na omdlewające ze zmęczenia ręce.
Powoli, krok po kroku napastników spychano w dół, ku bagnistej dolince strumienia.
Kiedy za bramą podniosły się dymy i buchnęły płomienie, napór szturmujących osłabł wyraźnie. To był ten moment, którego najbardziej się z Zahredem bali.
– Nie napierać! Dajcie im podejść! – krzyknął pan Niketas. – Niech to oni przyjdą do nas!
Kiedy po jego lewej ręce rozpętało się piekło, a do tej pory cisnący się w kierunku bramy żołnierze zaczęli pierzchać na wszystkie strony, Zahred wyszczerzył się w drapieżnym grymasie.
– Bij zabij! – zaryczał do waregów.
Ci szli niczym żniwiarze przez dojrzały łan, całą szerokością: od niższego, zewnętrznego muru, na którym wrogów było pełno, przez przestrzeń międzymurza, aż do muru wewnętrznego, gdzie wspierały ich oddziały armii cesarskiej.
Za nimi nie mógł zostać nikt. Ich zadanie było zarazem niewykonalnie trudne, jak i do bólu proste: mieli przebić się ku budynkowi bramnemu i odebrać go atakującym.
Ot tak. Po prostu.
Dwa topory tańczyły i śpiewały w rękach Zahreda, barwiąc świat takim samym szkarłatem jak ten, którym zachodzące słońce zalewało chmury. Mięśnie paliły już żywym ogniem, płuca walczyły o każdy oddech. W ustach czuł smak krwi, oczy zalewał pot.
Przed sobą miał tylko wrogów, przy sobie swoich ludzi, za sobą wyłącznie śmierć.
To był jeden z tych dni.
– Pamiętać, czego się uczyliśmy! – zawołał do ludzi na dole, piędź po piędzi wyrąbujących sobie szlak na przedmurzu. – Razem! Małe grupy!
– Zahred! – odkrzyknęli tamci.
Szli po kilku, przykrywając się nawzajem tarczami, СКАЧАТЬ