Dylemat. B.A. Paris
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dylemat - B.A. Paris страница 4

Название: Dylemat

Автор: B.A. Paris

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 978-83-8125-987-3

isbn:

СКАЧАТЬ się nagle w stygnącej kąpieli. Zdezorientowana szybko siadam, rozchlapując pianę, i zastanawiam się, jak długo spałam. Wyjmuję korek z wanny, woda bulgocze, znikając w odpływie – brzmi to zbyt głośno w cichym domu.

      Kiedy się wycieram, dostaję gęsiej skórki. Coś mi się przypomina. Obudził mnie jakiś odgłos, warkot motocykla na ulicy. Nieruchomieję z rozciągniętym za plecami ręcznikiem. To chyba nie był Adam? O tej porze, w nocy, nie wsiadłby przecież na motocykl.

      Owijam się w ręcznik, idę do sypialni i wyglądam przez okno. Serce wali mi w piersi z poczucia winy, ale się uspokaja, gdy za namiotem widzę żółtą poświatę padającą z szopy. Jest więc tutaj, nie pojechał wyrównać rachunków. Chciałabym zejść i sprawdzić, czy ma się dobrze, ale coś, może szósty zmysł, podpowiada mi, żebym się z tym wstrzymała, że Adam przyjdzie, kiedy będzie gotowy. Na chwilę ogarnia mnie lęk, jakbym patrzyła w przepaść. Ale uczucie to budzi po prostu ciemny pusty ogród.

      Odchodzę od okna i kładę się na łóżku. Poczekam jeszcze dziesięć minut i jeśli do tego czasu Adam nie wróci, zejdę do niego.

      Adam

      Pędzę pustymi ulicami, płosząc grzebiącego w śmietniku kota. Biorę zakręt zbyt ostrym łukiem i ryk silnika niesie się w martwej ciszy. Przede mną rysuje się wjazd na M4. Dodaję gazu i wyprzedzając jakiś wlokący się samochód, z warkotem wjeżdżam na autostradę. Gdy jeszcze przyspieszam, motocykl przemieszcza się pode mną.

      Powiew wiatru na twarzy działa odurzająco i muszę zwalczyć dojmującą potrzebę, żeby puścić kierownicę i polecieć na spotkanie śmierci. Czy to nie straszne, że Livia i Josh nie są dla mnie wystarczającym powodem, aby chcieć żyć? Do tortury, jaką było ostatnich czternaście godzin, dochodzą wyrzuty sumienia, a zimna wściekłość wzmaga ryk silnika, gdy tak mknę autostradą, dążąc do samozniszczenia.

      Wtedy w lusterku wstecznym załzawionymi oczami dostrzegam samochód, który ściga mnie autostradą, błyskając niebieskim światłem, i ryk gniewu, jaki wydaję, staje się wyrazem frustracji. Zwiększam prędkość do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, wiem, że mogę jechać jeszcze szybciej, bo już nic mnie nie zatrzyma. Jednak wóz policyjny wkrótce mnie dogania, szybko zmienia pas na zewnętrzny i zrównuje się ze mną. Kątem oka widzę, że policjant na fotelu dla pasażera żywo gestykuluje.

      Jeszcze przyspieszam, ale wóz policyjny wyrywa do przodu, a potem zjeżdża przede mną na mój pas, blokując mi drogę. Zamierzam go wyprzedzić, wcisnąć gaz do dechy, coś mnie jednak powstrzymuje, a tamten stopniowo zwalnia i muszę się zatrzymać. Nie wiem, dlaczego to robię. Może nie chcę, żeby Livia miała więcej problemów na głowie. A może usłyszałem błagalny głos Marnie: „Nie, tato, nie!”. Przysięgam, że przez chwilę czułem jej ręce obejmujące mnie w pasie, jej głowę przyciśniętą do mojego karku.

      Drżą mi ręce i nogi, gdy wyhamowuję za wozem policyjnym i gaszę silnik. Z samochodu wysiada dwoje funkcjonariuszy, mężczyzna i kobieta. Mężczyzna podchodzi do mnie.

      – Chce się pan zabić czy co?! – wrzeszczy, wciskając czapkę na głowę.

      Zbliża się także kobieta, która siedziała za kierownicą.

      – Niech pan odejdzie od motocykla! – nakazuje ostro. – Czy pan mnie słyszy? Proszę się od niego odsunąć.

      Próbuję zdjąć ręce z kierownicy, dźwignąć się z siedzenia. Ale mam wrażenie, że jestem z nim zespawany.

      – Jeśli pan nie posłucha, będziemy musieli pana aresztować.

      – I tak go zatrzymamy – mówi mężczyzna. Robi krok w moją stronę i na widok kajdanek, które ma przy pasku, odzyskuję mowę.

      Zdejmuję kask.

      – Chwileczkę!

      Coś musi być w moim głosie, a może w wyrazie twarzy, bo oboje przystają.

      – Słuchamy.

      – Chodzi o Marnie.

      – Marnie?

      – Tak.

      – Kto to jest Marnie?

      – To moja córka. – Z trudem przełykam ślinę. – Marnie to moja córka.

      Wymieniają spojrzenia.

      – Gdzie ona jest, proszę pana?

      Dzień wcześniej, sobota, 8 czerwca

      Godzina 8.00–9.00

      Adam

      Livia obok mnie śpi. Wstaję z łóżka i cicho przeciągam się w ciepłym powietrzu, które wpada przez otwarte okno. Tłumię ziewnięcie i spoglądam na niebo: ani jednej deszczowej chmury w zasięgu wzroku. Liv się ucieszy. Pogoda to jedyna rzecz, na którą nie ma wpływu, gdy przygotowuje swoje wieczorne przyjęcie. Planuje wszystko od miesięcy, chce, żeby było idealnie. Jednak nieustanny deszcz, który lał przez ostatnie weekendy, już zaczął działać jej na nerwy.

      Spoglądam na jej miarowo wznoszącą się i opadającą pierś, lekko drgające powieki. Wydaje się taka spokojna, że postanawiam jej nie budzić, dopóki nie zaparzę kawy. Biorę ubranie, które miałem na sobie poprzedniego wieczoru. Wkładam dżinsy i wciągam przez głowę koszulkę.

      Kiedy idę na dół do kuchni, skrzypią schody i Murphy, nasz owczarek australijski maści czekoladowy marmurek, podnosi głowę – leży w swoim koszu przy piecyku na drewno. Przykucam przy nim na chwilę, pytam, jak się ma i czy dobrze mu się spało, i sam wyznaję, że mnie nie za bardzo, bo miałem koszmarny sen. Liże mnie ze współczuciem, a potem opuszcza głowę, gotowy przespać cały dzień. Ma już piętnaście lat i nie jest taki żywotny jak kiedyś, ale to dobrze, bo ja też powoli tracę energię. Uwielbia codzienne spacery, jednak czasy, kiedy wybieraliśmy się na długie wyprawy, należą do przeszłości.

      Mimi, ruda pręgowana kotka Marnie, zachowująca się, jakby była w pełni rodowodowa i w ogóle ho, ho, wstaje, podchodzi i ociera się o moje nogi, żeby przypomnieć mi o sobie. Karmię ją, a potem nalewam wody do czajnika. Włączam go i chwilę później w ciszy rozlega się bulgotanie wrzątku. Wyglądam przez okno i widzę duży biały namiot, przyczajony na trawniku jak złowrogie zwierzę, gotowe skoczyć na taras i połknąć dom. Przypominam sobie koszmar, który mnie obudził. Śniło mi się, że namiot zwiało. Już pamiętam – stałem na trawniku z Joshem i Marnie, gdy wzmógł się wiatr, delikatny szelest drzew zamienił się w złowieszczy szum, a następnie ogłuszający ryk, i zrywane z gałęzi liście zaczęły wirować w powietrzu, ciągnąc za sobą lampki.

      „Namiot!” – zawołał Josh, gdy wichura obróciła swoją złość przeciwko ogrodowi. Ale zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, Marnie ze snu podbiegła i chwyciła namiot za jedną z pałatek.

      „Marnie, puść go!” – wykrzyknąłem. Ale wiatr porwał moje słowa i ich nie usłyszała. A namiot niósł ją do nieba, aż zniknęła nam z oczu.

      Livia СКАЧАТЬ