Władcy czasu. Eva Garcia Saenz de Urturi
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Władcy czasu - Eva Garcia Saenz de Urturi страница 21

Название: Władcy czasu

Автор: Eva Garcia Saenz de Urturi

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Исторические детективы

Серия: Trylogia Białego Miasta

isbn: 978-83-287-1332-1

isbn:

СКАЧАТЬ się w barach na starówce. Kiedy przechodziła swój punkowy okres, a mnie imponowała jej wolność i to, jak wszystko koncertowo olewała. Czasem chodziłem do barów, które lubiła, żeby spotkać tego maleńkiego rudzielca. Pewnego razu wypiłem za dużo kalimotxo i urżnąłem się na smutno. Rozpłakałem się i zaczęła mnie pocieszać jej przyjaciółka Paula. Umówiliśmy się na kawę w Caruso, po niej na następną i następną, a potem śmierć jednym ostrym cięciem swojej kosy zakończyła naszą miłość na szosie z sosnami na poboczach.

      Szybko wróciłem do teraźniejszości i skupiłem się na intrygującym mieszkańcu wieży.

      Ramiro Alvar miał niebieskie oczy, niezwykle inteligentne spojrzenie, jasne włosy kokieteryjnie zaczesane do tyłu i utrwalone brylantyną, wysokie czoło i brwi, spod których spoglądał na nas niczym z nieistniejącej katedry, jakbyśmy byli przy nim całkiem maleńcy.

      – A może dobre dusze zechcą zjeść ze mną obiad? – zapytał. – Proponuję kogucie grzebienie, mój przysmak.

      Zamierzałem uprzejmie odrzucić zaproszenie, kiedy rozdzwoniła się moja komórka.

      – Unai, mama miała wypadek. Pędzę do szpitala.

      9

      CAUCE DE LOS MOLINOS

      DIAGO VELA

      Zima, rok Pański 1192

      Przysięgam, nie chciałem, żeby do tego doszło. A teraz myślę, że to, co się wydarzyło owego mroźnego poranka, zapoczątkowało całe pasmo nieszczęść i śmierci, które zesłało na nas niebo.

      Spotkałem ją, jak spacerowała boso po niebieskawym śniegu. Onneca szła, jakby zimno wcale nie lizało jej stóp. Nie miała nawet szronu na piętach.

      Miała imponującą sylwetkę: szerokie ramiona, płaskie piersi. Skupiona na tym, co zamierzała zrobić, niosła na ramionach łyżwy. Wokół rozlegało się wycie wilków, białe zimowe ptaki szukały zdobyczy, gałęzie dębów uginały się pod ciężarem śniegu.

      Drużyna zbrojnych mogłaby napaść na stary młyn, a Onneca nawet by jej nie zauważyła. I nie przestraszyłaby się. Taka właśnie była Onneca.

      Nie widziała, że ja też zmierzam w kierunku Cauce de los Molinos. To był mój ulubiony zakątek, spokojne miejsce na wschód od murów. W górze błękitne niebo, gładkie jak tafla spokojnego morza, w dole pola pokryte dziewiczym skrzącym śniegiem.

      Gęsty dębowy zagajnik zapewniał mi schronienie. Zbliżyłem się do porośniętych bluszczem ruin młyna, który kiedyś był ważny, ale stracił na znaczeniu, odkąd zaczęto używać szlaku wiodącego do Portal de Arriaga. Sztuczny kanał, przekopany, żeby dostarczyć wodę pod koło młyńskie, był dziś zaledwie wąskim strumyczkiem, z koła zwisały długie sople, a cały młyn wyglądał jak płacząca zgarbiona staruszka, której łzy zamarzły.

      Usiadłem na powalonym pniu i spojrzałem na zlodowaciałą rzekę. Onneca jechała na łyżwach zapatrzona w jakiś punkt na horyzoncie, który widziała tylko ona.

      Wkrótce mnie zauważyła. Przestraszyła się w pierwszej chwili, gdyż nie od razu mnie poznała. Schyliła się, zdjęła łyżwy i buty i podeszła do mnie boso, twardy śnieg skrzypiał pod jej stopami.

      – A wasze trzewiki?

      – Zostały na brzegu – powiedziała obojętnym tonem.

      – Bardzo mi przykro z powodu ojca.

      Uważnie obserwowałem jej reakcję. Jak miałem się teraz zwracać do swojej świeżo upieczonej bratowej?

      – Wracałam tu co tydzień przez te dwa lata – powiedziała. Miała zaczerwienione oczy. Malował się w nich smutek. Wielki smutek. – Jeszcze przed jutrznią, o tej godzinie, kiedy spotykaliśmy się tu w tajemnicy przed moim ojcem. Chodź, coś ci pokażę.

      Milczałem, chociaż miałem jej tyle do powiedzenia. Nie chciałem patrzeć jej w oczy, jej spojrzenie mnie raniło.

      Poszedłem za nią do północnej ściany młyna. Zniszczył ją czas, jak to, co było między nami i nie miało nigdy powrócić.

      – Co to jest? – zapytałem, nic nie rozumiejąc.

      Schyliła się i odgarnęła śnieg z małej płyty na ziemi.

      – Twój grób. Lawenda, którą zasiałam, żebyś nie czuł się tak samotny, wciąż jest zielona. Byłam ślepa. Nie zrozumiałam, że to znak, że wciąż żyjesz.

      – Zrobiłaś dla mnie grób?

      – Jakie to ma znaczenie teraz, kiedy wiem, że nie zginąłeś?! – wybuchnęła. – Jak mam teraz żyć, jak spać z twoim bratem, wiedząc, że tuż obok jesteś żyw i oddychasz?

      – Przeprowadzę się.

      – Jesteś żyw i oddychasz! – powtórzyła i zbliżyła się do mnie. – Oddychasz, nie mogę w to uwierzyć. Wyobrażałam sobie martwe ciało, spędziłam tyle bezsennych nocy, mając przed oczami twoje martwe ciało na morskim dnie. Bolał mnie ten obraz, myślałam, że ci zimno, że twoje członki rozkładają się w wodzie.

      Patrzyła na mnie jak na widmo, ni to z niedowierzaniem, ni to z szacunkiem, jaki żywimy wobec tego, co niewyjaśnione. Uniosła dłoń i pogłaskała mnie po policzku. Powstrzymałem ją. Wciąż łączyła nas namiętność. O wiele silniejsza, niż się spodziewałem.

      – Mój drogi Diago, więc nie wolno mi cię nawet dotknąć?

      – Wiesz, co spotyka niewierne małżonki. Nagorno będzie cię teraz śledził, nie powinniśmy spotykać się sam na sam.

      – Mam się zadowolić twoimi spojrzeniami, wyszukanymi i chłodnymi słowami dobrego szwagra?

      – Tak być musi.

      Spóźniłem się o jeden dzień, jeden przeklęty dzień. Ale teraz było za późno.

      – Powiedz mi przynajmniej, że nie było innej. Powiedz, że w twych myślach i łożu byłam tą jedną jedyną!

      Usiadłem na własnej płycie nagrobnej, próbowałem się trzymać jak najdalej od żaru, jaki bił od Onneki.

      – Nigdy cię nie zdradziłem.

      – Słyszałam plotki… – zaczęła.

      – Plotki to plotki, nic ponadto.

      – Milczkowata i świętoszkowata Berenguela.

      – Dostarczyłem ją nietkniętą Ryszardowi, a tę właśnie misję powierzył mi jej ojciec. Nie jestem głupcem, żeby ryzykować, że król Nawarry albo król Anglii obetnie mi klejnoty rodowe.

      – Spodziewałam się innej eksplikacji, bardziej namiętnej, takiej, która brzmiałaby bardziej po twojemu.

      – Wszystkie drogi prowadzą СКАЧАТЬ