Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 54

Название: Opowiadania kołymskie

Автор: Варлам Шаламов

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Historia

isbn: 9788381887113

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      – No dobrze – mruk­nął naczel­nik. – Niech będzie za tydzień. Tylko pro­szę mnie zawo­łać. A będzie­cie go przy­wią­zy­wać?

      – Nie wolno przy­wią­zy­wać – powie­dział neu­ro­pa­to­log. – Wywich­nie jesz­cze rękę lub nogę. Będą go trzy­mać.

      I neu­ro­pa­to­log, wziąw­szy do ręki histo­rię cho­roby Mierz­la­kowa, wpi­sał w rubryce „postę­po­wa­nie”: tera­pia wstrzą­sowa. Następ­nie posta­wił datę.

      Pod­czas tera­pii wstrzą­so­wej wpro­wa­dza się do krwi cho­rego olej kam­fo­rowy w ilo­ści kil­ka­krot­nie prze­kra­cza­ją­cej dawkę tego lekar­stwa, które zazwy­czaj apli­kuje się pod­skór­nym zastrzy­kiem oso­bom ciężko cho­rym dla pod­trzy­ma­nia pracy serca. Dzia­ła­nie takiej ilo­ści olejku pro­wa­dzi do nagłego ataku, podob­nego do ataku szału lub epi­lep­sji. Pod ude­rze­nio­wym dzia­ła­niem kam­fory ostro wzmaga się czyn­ność wszyst­kich mię­śni, wszyst­kich rucho­wych sił czło­wieka. Mię­śnie dopro­wa­dzone zostają do stanu nie­by­wa­łego napię­cia i siła nie­przy­tom­nego staje się dzie­się­cio­krot­nie więk­sza.

      Minęło kilka dni, a Mierz­la­kow nawet nie myślał o tym, aby się roz­giąć z wła­snej woli. Nad­szedł jed­nak pora­nek wpi­sany do histo­rii cho­roby i prze­wie­ziono Mierz­la­kowa do Pio­tra Iwa­no­wi­cza. Na Pół­nocy ceni się roz­rywkę – gabi­net lekar­ski był zapeł­niony. Ośmiu krzep­kich sani­ta­riu­szy usta­wiło się wzdłuż ściany. Na środku gabi­netu stała kozetka.

      – Będziemy to robić tutaj – powie­dział Piotr Iwa­no­wicz, wsta­jąc zza stołu. – Nie pój­dziemy do chi­rur­gów. Ale, ale, gdzie jest Sier­giej Fio­do­ro­wicz?

      – On nie przyj­dzie – powie­działa Anna Iwa­nowna, sio­stra dyżurna. – Powie­dział: jestem zajęty.

      – Zajęty, zajęty – powtó­rzył Piotr Iwa­no­wicz. – Przy­da­łoby mu się popa­trzeć, jak wyko­nuję za niego robotę.

      Mierz­la­ko­wowi pod­wi­nięto rękaw i fel­czer posma­ro­wał mu przed­ra­mię jodyną. Wziąw­szy strzy­kawkę do pra­wej ręki, fel­czer wpro­wa­dził igłę do żyły w pobliżu zgię­cia łok­cia. Z igły try­snęła do wnę­trza strzy­kawki ciemna krew. Mięk­kim ruchem dużego palca fel­czer naci­snął tło­czek i żółty roz­twór zaczął wpły­wać do żyły.

      – Szyb­ciej, szyb­ciej pro­szę wpro­wa­dzać! – ode­zwał się Piotr Iwa­no­wicz. – I prędko odstą­pić. A wy – zwró­cił się do sani­ta­riu­szy – trzy­maj­cie go.

      Ogromne ciało Mierz­la­kowa pod­sko­czyło i poczęło się rzu­cać w rękach sani­ta­riu­szy. Trzy­mało go ośmiu ludzi, a on chry­piał, rzu­cał się, kopał. Sani­ta­riu­sze trzy­mali go jed­nak mocno i powoli zaczął się uspo­ka­jać.

      – Tak można tygrysa utrzy­mać, tygrysa! – krzy­czał trium­fal­nie Piotr Iwa­no­wicz. – Na Zabaj­kalu tak tygrysy rękami chwy­tają. Pro­szę zwró­cić uwagę – mówił teraz do naczel­nika szpi­tala – jak Gogol prze­sa­dza. Pamięta pan koniec Tarasa Bulby?: „Bez mała trzy­dzie­ści osób zawi­sło u jego rąk i nóg”. A ten goryl prze­cież więk­szy od Bulby. I tylko ośmiu ludzi.

      – Tak, tak, rze­czy­wi­ście – powie­dział naczel­nik. Wpraw­dzie Gogola nie pamię­tał, ale tera­pia wstrzą­sowa nie­zwy­kle mu się spodo­bała.

      Naza­jutrz w cza­sie obchodu Piotr Iwa­no­wicz zatrzy­mał się przy łóżku Mierz­la­kowa.

      – No to jak? – spy­tał. – Jaka jest twoja decy­zja?

      – Wypi­suj­cie – powie­dział Mierz­la­kow.

      CEDRO­WIEC

      Na Dale­kiej Pół­nocy, na styku tajgi i tun­dry, pośród kar­ło­wa­tych brzóz, nisko rosną­cych krza­ków jarzę­biny z ich nie­ocze­ki­wa­nie dużymi, jasno­żół­tymi jago­dami, pośród sześć­set­let­nich modrzewi osią­ga­ją­cych doj­rza­łość w trzy­sta lat, wie­dzie swój żywot dziwne drzewo – cedro­wiec. Jest to daleki krewny cedru – wiecz­nie zie­lo­nego igla­stego krzewu z pniami grub­szymi od ludz­kiego ramie­nia, a wyso­kiego na dwa do trzech metrów. Cedro­wiec jest nie­wy­bredny i rośnie na kamie­ni­stych sto­kach gór, uchwy­ciw­szy się korze­niami szcze­lin. Jak wszyst­kie drzewa Pół­nocy, jest mężny i uparty. Nie­zwy­kła jest rów­nież jego wraż­li­wość.

      Już późna jesień. Dawno pora, by spadł śnieg i nastała zima. Po brze­gach bia­łego nie­bo­skłonu przez wiele dni prze­su­wają się niskie, zanie­biesz­czone, jakby całe w sinia­kach chmury. A dzi­siaj jesienny, przej­mu­jący chło­dem wiatr zło­wrogo ucichł z samego rana. Czy to pach­nie śnie­giem?

      Nie. Śniegu nie będzie. Jesz­cze nie poło­żył się cedro­wiec. I mijają dni za dniami, śniegu nie ma, chmury błą­dzą gdzieś za sop­kami, wysoko na nie­bie poja­wia się blade, maleń­kie słońce i wszystko jest tak jak jesie­nią.

      A cedro­wiec? Przy­gina się ku ziemi. Chyli się wciąż niżej, jakby pod nara­sta­ją­cym bez miary cię­ża­rem. Już skro­bie wierz­choł­kiem kamie­nie i przy­ci­ska się do gruntu, roz­cią­ga­jąc swe szma­rag­dowe łapy. Ściele się podobny do upie­rzo­nej, zie­lo­nej ośmior­nicy. Leżąc tak, czeka jeden dzień, drugi, i oto z bia­łego nieba sypie się jak pro­szek śnieg, i cedro­wiec pogrąża się, na podo­bień­stwo niedź­wie­dzia, w zimo­wym śnie. Na bia­łej górze pęcz­nieją ogromne śnieżne bąble – to krzewy cedrowca zale­gły na zimę.

      A pod koniec zimy, kiedy śnieg pokrywa jesz­cze zie­mię trzy­me­trową war­stwą, a w roz­pa­dli­nach tkwi ugnie­ciony przez zawieje w zwartą, ustę­pu­jącą tylko żelazu masę, ludzie na próżno wypa­trują oznak wio­sny, choć według kalen­da­rza już pora, by nade­szła. Dni jed­nak nie róż­nią się od zimo­wych, powie­trze jest roz­rze­dzone i suche jak w stycz­niu. Na szczę­ście zdol­ność odczu­wa­nia u czło­wieka jest zbyt nikła, per­cep­cja ota­cza­ją­cego go świata zbyt pro­sta, a przy tym posiada on tylko pięć zmy­słów; wszystko to nie pozwala odgad­nąć i pro­gno­zo­wać.

      Przy­roda jest w swo­ich odczu­ciach bar­dziej sub­telna niż czło­wiek. Coś o tym wiemy. Pamię­ta­cie o rybach łoso­sio­wa­tych skła­da­ją­cych ikrę tylko w tej rzece, gdzie uro­dziły się same ze zło­żo­nej tam ikry? Pamię­ta­cie o tajem­ni­czych tra­sach prze­lo­tów pta­ków? Nie­mało jest też roślin-baro­me­trów i kwia­tów-baro­me­trów.

      I oto pośród śnież­nej, bez­kre­snej bieli, pośród peł­nej bez­na­dziei pod­nosi się nagle cedro­wiec. Strząsa z sie­bie śnieg, wypro­sto­wuje się na całą wyso­kość, wznosi ku niebu swe zie­lone, oblo­dzone, zru­działe nieco igli­wie. Sły­szy nie­uchwytny dla nas zew wio­sny i wie­rząc w nią, pod­nosi się wcze­śniej od innych na Pół­nocy. Zima się skoń­czyła.

      Bywa СКАЧАТЬ