Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 49

Название: Opowiadania kołymskie

Автор: Варлам Шаламов

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Historia

isbn: 9788381887113

isbn:

СКАЧАТЬ na stały brak tyto­niu i już dawno nale­żało rzu­cić pale­nie – sprzy­jały temu warunki spe­cjalne. Lecz ja ni­gdy nie prze­sta­wa­łem palić. Strach nawet było pomy­śleć, że sam, z wła­snej woli, mogę się pozba­wić tej wiel­kiej aresz­tanc­kiej przy­jem­no­ści.

      – Dobra­noc – powie­dział, uśmie­cha­jąc się, Andriej Michaj­ło­wicz. – Już sze­dłem spać, ale tak zachciało mi się roze­grać par­tyjkę. Dzię­kuję panu.

      Wysze­dłem z pokoju do ciem­nego kory­ta­rza. Przy ścia­nie stał ktoś na mojej dro­dze. Po syl­wetce pozna­łem Koziołka.

      – To ty? Czego tu chcesz?

      – Popa­lić. Chciał­bym popa­lić. Nie dał?

      Zro­biło mi się wstyd mojej chci­wo­ści, wstyd, że nie pomy­śla­łem ani o Koziołku, ani o nikim z sali, żeby im przy­nieść nie­do­pa­łek papie­rosa, skórkę chleba, garść kaszy.

      A Kozio­łek wycze­ki­wał przez kilka godzin w ciem­nym kory­ta­rzu.

      Minęło jesz­cze parę lat, skoń­czyła się wojna, w kopalni złota zastą­pili nas wła­sowcy, a ja tra­fi­łem do „małej zony”, do eta­po­wych bara­ków Zarządu Zachod­niego. Ogromne baraki z wie­lo­pię­tro­wymi pry­czami mie­ściły po pięć­set, sześć­set osób. Stąd wysy­łano do zachod­nich kopalni.

      Nocami zona nie spała – przy­cho­dziły etapy i w „czer­wo­nym kąciku” zony, wyście­ła­nym brud­nymi kocami błat­nia­ków, każ­dej nocy odcho­dziły kon­certy. I to jakie kon­certy! Z udzia­łem naj­zna­mie­nit­szych śpie­wa­ków i nar­ra­to­rów – nie tylko tych z łagro­wych agit­bry­gad, ale i wyso­kiego szcze­bla. Jakiś char­biń­ski bary­ton naśla­du­jący Lesz­czenkę i Wer­tyń­skiego, naśla­du­jący samego sie­bie Wadim Kozin i wielu, wielu innych wyśpie­wy­wało błat­nia­kom swój naj­lep­szy reper­tuar. Obok mnie leżał Swiecz­ni­kow, porucz­nik wojsk pan­cer­nych, deli­katny, różo­wo­licy mło­dzie­niec, który zakoń­czył służbę woj­skową. Znaj­do­wał się tu także jako wię­zień pod śledz­twem – w cza­sie pracy w kopalni przy­ła­pany został na tym, że jadł ludz­kie mięso, mięso tru­pów z kost­nicy, wyrą­bu­jąc kawałki „oczy­wi­ście nie tłu­ste”, jak naj­spo­koj­niej wyja­śniał.

      Na punk­cie łagro­wym nie wybiera się sąsia­dów i pew­nie są jesz­cze gor­sze sprawy niż obiad z ludz­kich zwłok.

      Rzadko, bar­dzo rzadko poja­wiał się w małej zonie fel­czer i przyj­mo­wał „gorącz­kow­ców”. Na gęsto oble­pia­jące mnie czy­raki nie chciał nawet spoj­rzeć. Nato­miast mój sąsiad, zna­jomy fel­czera ze szpi­tal­nej kost­nicy, roz­ma­wiał z nim jak z dobrym zna­jomym. Nie­ocze­ki­wa­nie fel­czer wymie­nił nazwi­sko Andrieja Michaj­ło­wi­cza.

      Ubła­ga­łem fel­czera, aby prze­ka­zał Andrie­jowi Michaj­ło­wi­czowi kartkę. Szpi­tal, w któ­rym pra­co­wał, poło­żony był w odle­gło­ści jed­nego kilo­me­tra od „małej zony”. Plany moje ule­gły zmia­nie. Nale­żało teraz utrzy­mać się w zonie do chwili nadej­ścia odpo­wie­dzi od Andrieja Michaj­ło­wi­cza.

      Dys­po­zy­tor zdą­żył już mnie zauwa­żyć i włą­czał w skład każ­dego odcho­dzą­cego etapu. Jed­nakże przyj­mu­jący etap przed­sta­wi­ciele rów­nie nie­ustę­pli­wie wykre­ślali mnie z listy. Podej­rze­wali, że coś ze mną nie­do­brze, a przy tym mój wygląd mówił sam za sie­bie.

      – Dla­czego nie chcesz jechać?

      – Jestem chory. Powi­nie­nem iść do szpi­tala.

      – Nie masz co robić w szpi­talu. Jutro będą wysy­łać do robót dro­go­wych. Czy chcesz wią­zać mio­tły?

      – Nie chcę na roboty dro­gowe. Nie chcę wią­zać mio­teł.

      Mijał dzień za dniem, odcho­dził etap za eta­pem, a o fel­cze­rze i Andrieju Michaj­ło­wi­czu ani sły­chu, ani dychu. Pod koniec tygo­dnia udało mi się wkrę­cić na prze­gląd lekar­ski w ambu­la­to­rium, odle­głym około stu metrów od „małej zony”. Nowa kar­teczka do Andrieja Michaj­ło­wi­cza tkwiła zaci­śnięta w mej pię­ści. Wziął ją ode mnie sta­ty­styk z ambu­la­to­rium i obie­cał prze­ka­zać naza­jutrz Andrie­jowi Michaj­ło­wi­czowi.

      W cza­sie prze­glądu spy­ta­łem kie­row­nika przy­chodni o Andrieja Michaj­ło­wi­cza.

      – Ow­szem, jest taki lekarz, wię­zień. Nie ma potrzeby, aby pan się z nim widział.

      – Ale ja go znam oso­bi­ście.

      – Cóż z tego, że ktoś go zna oso­bi­ście?

      Zaraz obok stał fel­czer, który w „małej zonie” wziął ode mnie kar­teczkę. Cicho spy­ta­łem go, gdzie ona się podziała.

      – Żad­nej kartki na oczy nie widzia­łem…

      Jeżeli do poju­trza nie dowiem się niczego o Andrieju Michaj­ło­wi­czu, to jadę… Na roboty dro­gowe, do siel­chozu, do kopalni, do dia­bła wresz­cie…

      Następ­nego dnia wie­czo­rem, już po apelu, wezwano mnie do den­ty­sty. Posze­dłem, myśląc, że to jakaś pomyłka, ale w kory­ta­rzu ujrza­łem zna­jomy czarny kożu­szek Andrieja Michaj­ło­wi­cza. Uści­ska­li­śmy się.

      Gdy minęła następna doba, wywo­łano mnie i pośród czte­rech cho­rych z łagru popro­wa­dzono i powie­ziono do szpi­tala. Dwóch leżało, objąw­szy się nawza­jem, na wiej­skich saniach, a dwóch pozo­sta­łych szło za nimi. Andriej Michaj­ło­wicz nie zdą­żył mnie uprze­dzić, jaka ma być dia­gnoza; nie wie­dzia­łem, na co jestem chory. Nęka­jące mnie cho­roby – dys­tro­fia, szkor­but, pela­gra – nie doro­sły jesz­cze do tego, aby być powo­dem hospi­ta­li­za­cji w łagrze. Wie­dzia­łem, że idę na oddział chi­rur­giczny. Tam wła­śnie pra­co­wał Andriej Michaj­ło­wicz, ale jaki mogłem zgło­sić rodzaj cho­roby wyma­ga­ją­cej inter­wen­cji chi­rur­gicz­nej? Prze­pu­kliny nie mia­łem. Zapa­le­nie kości czte­rech pal­ców u nogi po odmro­że­niu to męczące, ale nie­wy­star­cza­jące dla hospi­ta­li­za­cji. Byłem pewien, że Andriej Michaj­ło­wicz potrafi mnie uprze­dzić przy jakimś spo­tka­niu.

      Koń pod­wiózł pod szpi­tal, sani­ta­riu­sze wycią­gnęli „leżą­cych”, a my – ja wraz z nowym towa­rzy­szem – roze­bra­li­śmy się na ławeczce i roz­po­czę­li­śmy mycie. Każ­demu dawano tu mied­nicę cie­płej wody.

      Do „łazienki” wszedł star­szy wie­kiem lekarz w bia­łym far­tu­chu i patrząc spo­nad oku­la­rów, obej­rzał nas obu.

      – Ty na co? – spy­tał, doty­ka­jąc pal­cem ramie­nia mojego towa­rzy­sza.

      Ten obró­cił się i wymow­nie poka­zał ogromną prze­pu­klinę pachwi­nową.

      Ocze­ku­jąc СКАЧАТЬ