Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 5

Название: Opowiadania kołymskie

Автор: Варлам Шаламов

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Historia

isbn: 9788381887113

isbn:

СКАЧАТЬ sto – powie­dział wolno. – Daję na to godzinę.

      – Dawaj kartę! – Naumow popra­wił krzy­żyk i usiadł. Ode­grał koł­drę, poduszkę, spodnie i znowu wszystko prze­grał.

      – Może by tak czy­firku nawa­rzyć? – powie­dział Sie­woczka, skła­da­jąc wygrane rze­czy do dużej walizki z dykty.

      – Ja pocze­kam.

      – Zago­tuj­cie, chłopcy – naka­zał Naumow.

      Rzecz była o zadzi­wia­ją­cym napoju Pół­nocy, moc­nej her­ba­cie – gdy w nie­wiel­kiej fili­żance zapa­rza się pięć­dzie­siąt i wię­cej gra­mów czaju. Napój nie­zmier­nie gorzki, pije się go małymi łykami pod zaką­skę z solo­nej ryby. Usuwa on sen­ność, dla­tego cie­szy się uzna­niem u błat­nia­ków i pół­noc­nych kie­row­ców na dłu­gich tra­sach. Czy­fir powi­nien nisz­cząco oddzia­ły­wać na serce, jed­nakże zna­łem dłu­go­let­nich czy­fi­ry­stów, któ­rzy wchła­niali go zupeł­nie bez­kar­nie.

      Sie­woczka upił jeden łyk z poda­nej fili­żanki. Cięż­kie, czarne spoj­rze­nie Naumowa obie­gało zebra­nych w krąg. Włosy splą­tały mu się na gło­wie. Wzrok dobiegł do mnie i zatrzy­mał się. Jakaś myśl bły­snęła w mózgu Naumowa.

      – Ano, wyjdź. – Wysze­dłem do świa­tła. – Zdej­mij tie­ło­griejkę.

      Było już jasne, o co cho­dzi, i wszy­scy z zacie­ka­wie­niem śle­dzili poczy­na­nia Naumowa. Pod tie­ło­griejką mia­łem tylko pań­stwową bie­li­znę – gim­na­stiorkę wydali dwa lata temu i dawno już zetlała. Ubra­łem się.

      – Ty, wychodź – powie­dział Naumow, wska­zu­jąc pal­cem na Gar­ku­nowa.

      Gar­ku­now zdjął tie­ło­griejkę. Twarz jego zbla­dła. Pod brudną koszulą miał weł­niany swe­ter. Była to ostat­nia prze­syłka od żony przed uda­niem się w daleką drogę. Ja wie­dzia­łem, jak Gar­ku­now go strzegł. Pio­rąc w łaźni, susząc na sobie, ani na minutę nie wypusz­czał z rąk; taką rzecz ukra­dliby od razu towa­rzy­sze.

      – Ano, zdej­muj – powie­dział Naumow.

      Sie­woczka apro­bu­jąco kiwał pal­cem, weł­niane rze­czy były w cenie. Jeśli oddać do pra­nia, a jesz­cze i wypa­rzyć wszy, można by samemu nosić, ładny wzór.

      – Nie zdejmę – powie­dział chra­pli­wie Gar­ku­now. – Tylko razem ze skórą…

      Rzu­cono się na niego i zbito z nóg.

      – On kąsa! – krzyk­nął ktoś.

      Gar­ku­now powoli dźwi­gnął się z pod­łogi, wycie­ra­jąc ręka­wem krew z twa­rzy. I od razu Saszka, sprzą­ta­jący Naumowa, ten sam Saszka, który przed godziną nale­wał nam „zupkę” za piło­wa­nie drewna, przy­siadł nieco i wyrwał coś zza cho­lewy walonka. Potem wycią­gnął rękę w kie­runku Gar­ku­nowa. Gar­ku­now zaszlo­chał i zaczął padać na bok.

      – Czyż nie mogli­ście bez tego?! – wrza­snął Sie­woczka.

      W miga­ją­cym świe­tle ben­zynki widać było, jak sza­rzeje twarz Gar­ku­nowa. Saszka roz­warł ręce zabi­tego, roze­rwał koszulę i ścią­gnął przez głowę swe­ter. Swe­ter był czer­wony i krew była na nim led­wie widoczna. Sie­woczka ostroż­nie, aby nie pobru­dzić pal­ców, zło­żył swe­ter do walizki z dykty. Gra była skoń­czona i mogłem iść do domu. Trzeba było teraz szu­kać nowego part­nera do piło­wa­nia drewna.

      NOCĄ

      Wiecze­rza skoń­czyła się. Gle­bow nie­spiesz­nie wyli­zał miskę, sta­ran­nie zgar­nął ze stołu okruszki chleba na lewą dłoń i unió­sł­szy ją ku ustom, ostroż­nie zli­zał je z dłoni. Nie łyka­jąc, wyczu­wał, jak ślina w ustach gęsto i z pożą­da­niem obleka malutką gru­deczkę chleba. Gle­bow nie mógłby powie­dzieć, czy było to smaczne. Smak to coś innego, zbyt ubo­giego w porów­na­niu z tym zapa­mię­ta­łym do utraty świa­do­mo­ści odczu­ciem, jakie dawało poży­wie­nie. Gle­bow nie spie­szył się z prze­ły­ka­niem, chleb sam tajał w ustach i tajał szybko.

      Wpad­nięte, błysz­czące oczy Bagrie­cowa nie­prze­rwa­nie wpa­trzone były w usta Gle­bowa; w nikim nie było tak potęż­nej woli, która potra­fi­łaby odwieść oczy od pokarmu zni­ka­ją­cego w ustach innego czło­wieka. Gle­bow prze­łknął ślinę i Bagrie­cow natych­miast prze­niósł wzrok w kie­runku hory­zontu – na wielki, poma­rań­czowy księ­życ wypeł­za­jący na niebo.

      – Pora – powie­dział Bagrie­cow.

      Mil­cząc, poszli po ścieżce w kie­runku skały i wspięli się na nie­wielki występ ota­cza­jący stoż­ko­waty pagór; cho­ciaż słońce nie­dawno zaszło, kamie­nie, parzące w ciągu dnia pode­szwy stóp poprzez gumowe kalo­sze wdziane na bosą nogę, były już teraz chłodne. Gle­bow zapiął waciak. Chód nie roz­grze­wał go.

      – Daleko jesz­cze? – spy­tał szep­tem.

      – Daleko – odpo­wie­dział cicho Bagrie­cow.

      Sie­dli, by odpo­cząć. Mówić nie było o czym, a i myśleć nie było o czym – wszystko było jasne i pro­ste. Na pła­skiej powierzchni, u końca skal­nego występu, leżały kupy roz­wa­lo­nych kamieni i zerwa­nego, zeschnię­tego mchu.

      – Ja mógł­bym to i sam zro­bić – uśmiech­nął się Bagrie­cow – ale we dwójkę raź­niej. No i dla sta­rego przy­ja­ciela…

      Przy­wieźli ich jed­nym stat­kiem zeszłego roku.

      Bagrie­cow zatrzy­mał się: „Trzeba się poło­żyć – dostrzegą”. Poło­żyli się i zaczęli odrzu­cać kamienne bloki. Dużych kamieni – takich, żeby nie można było pod­nieść, prze­su­nąć wspól­nie – nie było, dla­tego że ludzie, któ­rzy narzu­cali je tutaj rano, nie byli sil­niejsi od Gle­bowa.

      Bagrie­cow cicho zaklął. Zadra­pał palec, cie­kła krew. Przy­sy­pał ranę pia­skiem, wyrwał z waciaka kawa­łek waty, przy­ci­snął, ale krew cie­kła dalej.

      – Zła krze­pli­wość – obo­jęt­nie powie­dział Gle­bow.

      – Tyś lekarz czy co? – spy­tał Bagrie­cow, wysy­sa­jąc krew.

      Gle­bow mil­czał. Czas, gdy był leka­rzem, wyda­wał się bar­dzo odle­gły. I czy w ogóle był taki czas? Zbyt czę­sto ten świat za górami, za rze­kami wyda­wał mu się snem jakimś, wymy­słem. Realna była minuta, godzina od pobudki do wie­czor­nego sygnału. Dalej nie się­gał myślą i nie znaj­do­wał w sobie sił, by się­gać. Jak wszy­scy.

      Nie znał prze­szło­ści tych ludzi, któ­rzy go ota­czali, i nie inte­re­so­wał СКАЧАТЬ