Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 3

Название: Opowiadania kołymskie

Автор: Варлам Шаламов

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Historia

isbn: 9788381887113

isbn:

СКАЧАТЬ czyni wia­ry­god­nym to, o czym pisze. I nie cho­dzi tu o mate­rialne fakty, ani nawet o ich bystrą obser­wa­cję, lecz o odczu­cie rze­czy­wi­sto­ści prze­ży­wa­nej przez te masy ludzi, któ­rym ani los, ani natura nie dały moż­li­wo­ści wypo­wie­dze­nia się. Można śmiało powie­dzieć, że dzieło Sza­ła­mowa sta­nowi w pew­nym stop­niu zadość­uczy­nie­nie nie­uświa­do­mio­nemu naj­pew­niej przez nich pra­gnie­niu wykrzy­cze­nia całej ludz­ko­ści nie­doli zgo­to­wa­nej jed­nym przez dru­gich. Z tym że tych pierw­szych było tak wielu, a tych dru­gich tak mało…

      War­tość lite­ra­tury polega mię­dzy innymi na tym, że pozwala utrwa­lić uczu­cia i myśli w spo­sób nie­pod­da­jący się innym sztu­kom. Sza­ła­mow czyni to po mistrzow­sku.

      Nie wydaje mi się sen­sowne, jako auto­rowi prze­kładu, oma­wia­nie war­to­ści lite­rac­kiej jego tek­stów. Docze­kają się one na pewno wielu kom­pe­tent­nych opra­co­wań. Pra­gnę jed­nak dobit­nie powie­dzieć, a los dał mi to prawo, że rze­czy­wi­sto­ści łagrów, prze­ży­wa­nej przez miliony ludzi, nie można pojąć, a jeśli nie pojąć, to choć tro­chę zro­zu­mieć, nie prze­czy­taw­szy Opo­wia­dań kołym­skich w cało­ści.

      Słynny Archi­pe­lag Gułag wniósł wiele w pozna­nie świata łagrów, zwłasz­cza w zakre­sie mate­riału fak­to­gra­ficz­nego. Nato­miast w sfe­rze prze­żyć, emo­cji, uczuć, myśli i reflek­sji nad ludzką nędzą to Sza­ła­mow jest tym naj­więk­szym, który bez­na­mięt­nie pro­wa­dzi nas przez pie­kło zgo­to­wane przez czło­wieka dru­giemu czło­wie­kowi w naszych cza­sach.

      Rze­czy­wi­stość łagrów jest skon­den­so­wa­nym obra­zem świata, w któ­rym wszel­kie zda­rze­nia, odczu­cia i emo­cje prze­bie­gają w spo­sób eks­tre­malny, bo odbywa się to w eks­tre­malnych warun­kach byto­wa­nia czło­wieka. Nie ma tam miej­sca na „cywi­li­zo­wane” skry­wa­nie odczuć. Głód jest gło­dem, nie­na­wiść – nie­na­wi­ścią, a umie­ra­nie nie jest boha­ter­stwem, lecz bru­talną, nie­este­tyczną codzien­no­ścią gło­do­wej bie­gunki. Czło­wiek zostaje wrzu­cony do kotłu­ją­cej się wstrzą­sami nędzy strasz­li­wej otchłani, któ­rej żadna wyobraź­nia nie potrafi stwo­rzyć. Sza­ła­mow zanu­rza nas w nią, wska­zu­jąc, jakimi możemy być i co możemy uczy­nić jeden dru­giemu.

      Opo­wia­da­nia kołym­skie trzeba czy­tać w cało­ści, jako jedną książkę. Jedy­nie tak potrak­to­wana lek­tura jego prozy pozwoli na wzię­cie swo­istego udziału w losie tych milio­nów nie­ży­wych już, nie­szczę­snych i bez­bron­nych ludzi, któ­rym takie towa­rzy­sze­nie i, jak sądzę, nasze uczu­cia się należą.

TOM I

      PRZEZ ŚNIEG

      Jak przedep­tuje się drogę w śnież­nej caliź­nie?

      Przo­dem idzie czło­wiek, pocąc się i prze­kli­na­jąc, prze­sta­wia­jąc z led­wo­ścią nogi, wię­znąc co minutę w syp­kim, głę­bo­kim śniegu. Czło­wiek odcho­dzi daleko, zna­cząc swą drogę nie­rów­nymi czar­nymi jamami. Męczy się, kła­dzie na śniegu, zapala papie­rosa i machor­kowy dym snuje się nie­bie­skim obłocz­kiem nad bia­łym, błysz­czą­cym śnie­giem. Czło­wiek już odszedł dalej, a tam, gdzie odpo­czy­wał, wciąż jesz­cze wisi obło­czek – powie­trze jest pra­wie nie­ru­chome. Drogi przedep­tuje się zawsze w cza­sie spo­koj­nych dni, żeby wia­try nie zamio­tły ludz­kiej pracy. Czło­wiek sam sobie wyzna­cza punkty orien­ta­cyjne w śnież­nym bez­kre­sie – skałę, wyso­kie drzewo; czło­wiek pro­wa­dzi swoje ciało po śniegu tak, jak ster­nik pro­wa­dzi łódkę po rzece od cypla do cypla.

      Przedep­ta­nym i nie­rów­nym śla­dem poru­sza się pię­ciu do sze­ściu ludzi rzę­dem, ramię przy ramie­niu. Stą­pają obok śladu, nie w sam ślad. Doszedł­szy do wyzna­czo­nego wcze­śniej miej­sca, zawra­cają i ponow­nie idą tak, żeby roz­dep­tać śnieżną cali­znę, miej­sce, gdzie nie sta­wała ludzka stopa. Droga prze­bita. Mogą po niej iść ludzie, kara­wany sań, trak­tory. Jeżeli iść śla­dem pierw­szego, stą­pa­jąc ślad w ślad, pojawi się wąska, led­wie do przej­ścia ście­żynka, a nie droga; jamy, przez które prze­bi­jać się trud­niej niż przez cali­znę. Pierw­szemu jest cię­żej od wszyst­kich, kiedy więc opada z sił, do przodu wycho­dzi następny z tej czo­ło­wej piątki. Każdy z idą­cych w ślad, nawet naj­mniej­szy, nawet naj­słab­szy, powi­nien stą­pać na kawa­łe­czek śnież­nej cali­zny, a nie w cudzy ślad. A trak­to­rami i końmi jeż­dżą nie pisa­rze, lecz czy­tel­nicy.

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

      POD KWIT

      W karty grano u wozaka Naumowa. Peł­niący dyżur nad­zorcy ni­gdy nie zaglą­dali do baraku woza­ków, słusz­nie uwa­ża­jąc, że naj­waż­niej­sze w służ­bie to pil­no­wa­nie osą­dzo­nych na pod­sta­wie para­grafu pięć­dzie­sią­tego ósmego. Koni zaś, zgod­nie z zasadą, nie powie­rzano kontr­re­wo­lu­cjo­ni­stom. Wpraw­dzie naczel­nicy-prak­tycy zrzę­dzili po cichu – tra­cili naj­lep­szych, zapo­bie­gli­wych robot­ni­ków. Jed­nakże instruk­cja była w tym wzglę­dzie jasna i twarda. Tak więc naj­bez­piecz­niej było u woza­ków i każ­dej nocy błat­niacy zbie­rali się tam na swe kar­ciane poje­dynki.

      W pra­wym kącie baraku, na dol­nej pry­czy, roz­ście­łano róż­no­ko­lo­rowe koł­dry. Do słupa w rogu przy­krę­cano za pomocą drutu palącą się kołymkę – wła­snej roboty lampkę pra­cu­jącą na parach ben­zyny. Do pokrywki puszki po kon­ser­wach przy­lu­to­wy­wało się trzy lub cztery otwarte rurki mie­dziane i oto całe urzą­dze­nie. W celu zapa­le­nia lampki kła­dło się na pokrywce gorący węgiel, ben­zyna pod­grze­wała się, w rur­kach uno­siła się para i ben­zy­nowy gaz pło­nął od zapałki.

      Na koł­drach leżała brudna, puchowa poduszka, a po jej obu stro­nach sie­dzieli „part­ne­rzy”, pod­kur­czyw­szy po buriacku nogi w kla­sycz­nej pozie wię­zien­nej bitwy kar­cia­nej. Na poduszce leżała nowiutka talia kart. Nie były to zwy­kłe karty, była to wła­snej roboty wię­zienna talia wyko­nana przez mistrzów tej sztuki z nie­zwy­kłą szyb­ko­ścią. Potrzebny do tego jest papier (jaka­kol­wiek książka), kawa­łek chleba (aby go prze­żuć i prze­ci­snąć przez szmatkę w celu otrzy­ma­nia kroch­malu potrzeb­nego do skle­ja­nia kar­tek), ogry­zek che­micz­nego ołówka (zamiast farby poli­gra­ficz­nej) i nóż (do wyci­na­nia sza­blo­nów kolo­rów i samych kart).

      Uży­wane dziś karty były dopiero co wycięte z tomiku Wik­tora Hugo – książki, którą ktoś wczo­raj zosta­wił w biu­rze. Papier był zwarty, gruby, kar­tek nie trzeba było skle­jać, jak to bywa zazwy­czaj, gdy papier jest cienki. Pod­czas wszyst­kich rewi­zji w łagrach nie­ubła­ga­nie odbie­rano ołówki che­miczne. Odbie­rano je rów­nież w trak­cie spraw­dza­nia przy­sła­nych paczek. Postę­po­wano tak nie tylko w celu „zapo­bie­że­nia” moż­li­wo­ści wyko­na­nia doku­men­tów СКАЧАТЬ