Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 45

Название: Opowiadania kołymskie

Автор: Варлам Шаламов

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Historia

isbn: 9788381887113

isbn:

СКАЧАТЬ Zni­kąd…

      Nie­ocze­ki­wany poli­czek zwa­lił Sera­fina z nóg.

      – Odpo­wia­dać jak należy!

      – Ja złożę zaża­le­nie!

      – Ooo, to ty będziesz się na nas skar­żyć? Hej, Sie­mion!

      Sie­mion przy­mie­rzył się i zgrab­nie, jak na gim­na­styce, ude­rzył Sera­fina nogą w splot sło­neczny.

      Sera­fin jęk­nął i stra­cił świa­do­mość. Coś mu się maja­czyło, że go gdzieś wle­kli wprost po ziemi i że zgu­bił czapkę. Dźwięk­nął zamek, skrzyp­nęły drzwi i żoł­nie­rze wrzu­cili Sera­fina do jakiejś śmier­dzą­cej, ale cie­płej komórki. Po kilku godzi­nach Sera­fin przy­szedł do sie­bie i zro­zu­miał, że znaj­duje się w „izo­la­to­rze”, gdzie zbie­rano wszyst­kich ucie­ki­nie­rów i pod­le­ga­ją­cych karze więź­niów z osie­dla.

      – Masz tytoń? – spy­tał ktoś z ciem­no­ści.

      – Nie, jestem nie­pa­lący – z poczu­ciem winy odpo­wie­dział Sera­fin.

      – No, toś dureń. Czy on ma cokol­wiek?

      – Nie, nie ma nic. Czy cokol­wiek może się ostać po tych bakła­nach?

      Z wiel­kim tru­dem Sera­fin pojął, że to o nim mowa, a „bakła­nami” nazy­wają, jak widać, żoł­nie­rzy kon­woju, za ich chci­wość i wszyst­ko­żer­ność.

      – Mia­łem pie­nią­dze – powie­dział Sera­fin.

      – No wła­śnie, mia­łeś.

      Sera­fin ucie­szył się i zamilkł. Wziął ze sobą na drogę dwa tysiące rubli i chwała Bogu, że zabrano mu te pie­nią­dze, bo są pew­nie na prze­cho­wa­niu u kon­wo­jen­tów. Wszystko się nie­ba­wem wyja­śni, Sera­fina zwol­nią i odda­dzą mu pie­nią­dze. Sera­fin powe­se­lał. Trzeba będzie dać ze setkę kon­wo­jen­tom – pomy­ślał. Za prze­cho­wa­nie. Ale wła­ści­wie za co dawać? Za to, że go pobili?

      W cia­snej izdebce bez żad­nego okna, gdzie dostęp świe­żego powie­trza był moż­liwy jedy­nie przez drzwi wej­ściowe i poro­śnięte lodem szcze­liny w ścia­nach, leżało wprost na pod­ło­dze dwa­dzie­ścia osób. Sera­fi­nowi zachciało się jeść i spy­tał sąsiada, kiedy będzie kola­cja.

      – Czy ty naprawdę jesteś wolny, czy co? Jutro sobie zjesz. Jeste­śmy prze­cież na pań­stwo­wym wik­cie: kubek wody i norma chleba, trzy­sta gra­mów na dobę. Oraz sie­dem kilogra­mów drew.

      Sera­fina ni­gdzie nie wołano i prze­żył tu całych pięć dni. Pierw­szego dnia krzy­czał i stu­kał do drzwi, ale po tym, jak dyżu­ru­jący kon­wo­jent, przy­mie­rzyw­szy się spryt­nie, przy­ło­żył mu kolbą w głowę, prze­stał się skar­żyć. Zamiast zagu­bio­nej czapki dano mu jakiś strzęp mate­riału, który z tru­dem nacią­gnął na głowę. Szó­stego dnia wywo­łano go do „biura”, gdzie za sto­łem sie­dział ten sam naczel­nik, który go „przyj­mo­wał”, a pod ścianą stał kie­row­nik labo­ra­to­rium – skraj­nie nie­za­do­wo­lony zarówno z nie­obec­no­ści Sera­fina w pracy, jak i z nie­po­trzeb­nej straty czasu na tę jazdę dla poświad­cze­nia per­so­na­liów labo­ranta.

      Prie­snia­kow jęk­nął z lekka, zoba­czyw­szy Sera­fina – pod pra­wym okiem nie­bie­ski siniak, na gło­wie porwana, brudna, szma­ciana czapka bez tasie­mek. W porwa­nej, wato­wa­nej kurtce bez guzi­ków, zaro­śnięty, bez brud­nego kożu­cha (który trzeba było zosta­wić w kar­ce­rze), z czer­wo­nymi, zaognio­nymi oczami wywie­rał silne wra­że­nie.

      – No – powie­dział Prie­snia­kow – to rze­czy­wi­ście on. Możemy już iść? – Kie­row­nik labo­ra­to­rium pocią­gnął Sera­fina ku wyj­ściu.

      – A pie… pie­nią­dze? – wybeł­ko­tał Sera­fin, opie­ra­jąc się i odpy­cha­jąc Prie­snia­kowa.

      – Jakie pie­nią­dze? – w gło­sie naczel­nika zadźwię­czał metal.

      – Dwa tysiące rubli. Mia­łem je ze sobą.

      – Widzi pan – zaśmiał się naczel­nik, sztur­cha­jąc pal­cem w bok Prie­snia­kowa. – Prze­cież opo­wia­da­łem panu. Po pija­nemu, bez czapki…

      Sera­fin prze­kro­czył próg i mil­czał aż do samego domu. Po tym wypadku zaczął prze­my­śli­wać o samo­bój­stwie. Zapy­tał nawet jed­nego z inży­nie­rów, dla­czego on, będąc więź­niem, nie popeł­nia samo­bój­stwa? Inży­nier był zdu­miony – przez cały rok Sera­fin nie zamie­nił z nim nawet dwóch słów. Mil­czał, sta­ra­jąc się zro­zu­mieć.

      – A jak pan… jak pan żyje? – gorącz­kowo szep­tał Sera­fin.

      – Życie więź­nia to nie­prze­rwany łań­cuch poni­żeń, od tej chwili, kiedy otwo­rzy oczy i zacznie sły­szeć, aż do momentu zapad­nię­cia w dobro­czynny sen. Tak, to wszystko prawda, ale do wszyst­kiego się przy­wyka. Tutaj też bywają lep­sze i gor­sze dni. Dni pogrą­żone w bez­na­dziej­no­ści prze­pla­tają się z dniami prze­peł­nio­nymi nadzieją. Czło­wiek żyje nie dla­tego, że w coś wie­rzy czy też cze­goś się spo­dziewa. Chroni go instynkt życia, tak samo jak każde zwie­rzę. To samo mogłoby powtó­rzyć dowolne drzewo i każdy kamień. Należy uwa­żać na sie­bie w chwili, kiedy nerwy są napięte, roz­ognione. Trzeba wystrze­gać się obna­że­nia swo­jego serca, swo­jego umy­słu – nagle i z jakiej­kol­wiek strony. Kon­cen­tru­jąc ostatki sił prze­ciw jakie­mu­kol­wiek wyda­rze­niu, trzeba wystrze­gać się ciosu z tyłu. Dla nowej walki, do któ­rej się nie przy­wy­kło, może nie star­czyć sił. Każde samo­bój­stwo jest wyni­kiem podwój­nego oddzia­ły­wa­nia co naj­mniej dwóch przy­czyn. Czy pan mnie zro­zu­miał?

      Sera­fin rozu­miał.

      Sie­dział teraz w zakop­co­nym labo­ra­to­rium i wspo­mi­nał tę swoją jazdę z jakimś nie wia­domo dla­czego wsty­dem, z poczu­ciem przy­tła­cza­ją­cej odpo­wie­dzial­no­ści, która zale­gła w nim na zawsze. Nie chciał już żyć.

      List wciąż jesz­cze leżał na czar­nym labo­ra­to­ryj­nym stole, a strach nie pozwa­lał wziąć go do ręki. Sera­fin wyobra­żał sobie linijki listu zapeł­nione pochy­lo­nym nieco w lewo pismem jego żony; cha­rak­ter tego pisma zdra­dzał jej wiek – w latach dwu­dzie­stych nie uczono już w szko­łach, że trzeba pisać z lek­kim pochy­le­niem w prawo. Pisała więc, jak chciała.

      Sera­fin przed­sta­wił sobie wier­sze tego listu, jakby prze­czy­tał go bez roz­ry­wa­nia koperty. Zaczy­nać się mógł od słów: „Mój Drogi” albo „Drogi Sima”, albo „Sera­finie”. Tego ostat­niego wła­śnie się oba­wiał. A co by było, gdyby nie prze­czy­taw­szy tego listu, poroz­ry­wał go na drobne kawa­łeczki i rzu­cił do pała­ją­cego rubi­no­wym ogniem pieca? СКАЧАТЬ