Motylek. Katarzyna Puzyńska
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Motylek - Katarzyna Puzyńska страница 16

Название: Motylek

Автор: Katarzyna Puzyńska

Издательство: PDW

Жанр: Современные детективы

Серия: Lipowo

isbn: 9788379616596

isbn:

СКАЧАТЬ – tłumaczyła Róża dalej, włączając komputer. – O tu, zobaczcie, zdjęcie tej przejechanej zakonnicy.

      Blanka i Weronika podeszły, żeby spojrzeć na ekran. Fotografia była przerażająca. „Kara Boska” – głosił podpis krwistoczerwonymi literami.

      Blanka Kojarska wpatrywała się w zdjęcie jak zahipnotyzowana.

      ROZDZIAŁ 4

      Lipowo. Środa, 16 stycznia 2013, rano

      Starszy sierżant Marek Zaręba utrzymywał równe tempo. Czuł przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Mięśnie miał dobrze rozgrzane. Mróz trochę zelżał, a przez noc napadało świeżego śniegu. Buty zapadały się w nim miękko. Uwielbiał tak biegać rano przez zimowy las. Nie chodziło tylko o sposób na zachowanie kondycji i zdrowia. Traktował to bardziej jako chwile całkowitego wyciszenia. Właściwie to o niczym szczególnym wówczas nie myślał. Słuchał tylko swojego miarowego oddechu i rytmicznych uderzeń stóp o ziemię. Ogarniał go wówczas niemal mistyczny spokój, chociaż pewnie nigdy by się przed nikim nie przyznał, że myśli o bieganiu w tych kategoriach.

      Tego ranka młody policjant biegł swoją ulubioną trasą wokół jeziora Strażym. Turyści, którzy zjeżdżali tu latem z wielkich miast, pewnie uważali, że dróżka jest malownicza. Wiła się to w górę, to w dół wzdłuż wysokiego brzegu. Wokół rozciągał się majestatyczny widok na spokojną taflę wody. Dla niego jednak była to po prostu ścieżka. Od urodzenia mieszkał w Lipowie i cuda natury trochę mu się opatrzyły. Był oczywiście dumny ze swoich okolic, ale to nie znaczyło, że miał popadać w nadmuchiwany zachwyt. Raczej twardo stąpał po ziemi. Musiał. Kiedy w osiemnaste urodziny Ewelina zakomunikowała mu, że wpadli, musiał przejść błyskawiczny kurs dorastania. Pamiętał, jak tamtego wieczoru przyszedł pobiegać właśnie tu, na tę ścieżkę. Musiał to wszystko w spokoju przemyśleć. W końcu, spocony od szaleńczego biegu, doszedł do wniosku, że chce stanąć na wysokości zadania. Dzisiaj, z perspektywy czasu, wyglądało na to, że chyba mu się udało. Ich córka skończyła już dziesięć lat i Marek miał cichą nadzieję, że był dla niej lepszym ojcem niż ten, którego sam zapamiętał z dzieciństwa.

      Wybiegł na drogę prowadzącą skrajem lasu. Zwolnił trochę, pozwalając mięśniom odpocząć. Mimo zimna czuł spływający po plecach pot. To był dobry trening. Droga ciągnęła się wzdłuż ogołoconej teraz z liści ściany drzew. Po lewej stronie rozpościerała się ogromna posiadłość Kojarskich. W wiosce mówiło się o niej „dwór”. Jemu osobiście dom niezbyt przypadł do gustu. Za duży. Ogrzanie takiego monstrum to pewnie koszmarne pieniądze. Wolał zbierać na remont zakładu fryzjerskiego Eweliny. Chociaż gdyby był taki bogaty jak ten cały Senior Kojarski, jego żona w ogóle nie musiałaby pracować. Zasługiwała na to. Już dosyć namyła się głów.

      Ponownie przyspieszył kroku. Czuł, jak serce dostosowuje się do nowego rytmu. Uspokoił oddech i poddał się uczuciu radości. Wydawało się, że nikogo nie ma w pobliżu, więc zamknął oczy i biegł na oślep po prostej drodze. Czuł się jak dziecko, które właśnie wymyśliło nową, doskonałą zabawę. Zabawę, której na pewno nie pochwaliłoby żadne z dorosłych. Rozłożył ręce na boki, jakby leciał.

      Niespodziewanie poczuł uderzenie. Wpadł na kogoś. Otworzył szybko oczy, przeklinając się w duchu za idiotyczny pomysł.

      – Przepraszam! Bardzo przepraszam!

      Przed nim na ziemi, przewrócony impetem biegacza, leżał młody ksiądz z kijkami do nordic walkingu w dłoniach. Na jego twarzy malował się wyraz skrajnego zdumienia.

      – Strasznie księdza przepraszam – powtórzył Marek Zaręba zmieszany. – Biegłem i nie wiem, co mnie napadło, ale zamknąłem oczy i widocznie wtedy ksiądz wyszedł na drogę.

      – Nic się nie stało – ksiądz wstał z trudem, opierając się na kijkach. Otrzepał czarną kurtkę ze śniegu. – Jestem Piotr.

      – Marek Zaręba – przedstawił się młody policjant. Nadal czuł się trochę niezręcznie. – Pracuję na posterunku we wsi.

      – Aha. Wczoraj rozmawiałem z jednym z was – wyjaśnił ksiądz. – Zapomniałem nazwiska… chyba jest tam u was szefem.

      – Pewnie mówi ksiądz o Danielu Podgórskim – odparł zdziwiony Marek. Daniel nie mówił, że ma zamiar rozmawiać z księdzem. – Taki bardzo wysoki, trochę przy kości?

      – Tak, tak. Ale proszę, mów mi na ty, jesteśmy pewnie w tym samym wieku, nie ma co być takim formalnym. To, że noszę koloratkę, nie oznacza, że jestem z innej planety – zaśmiał się ksiądz serdecznie. – U mnie w parafii wszyscy mówią mi po imieniu.

      – Jasne. – Marek Zaręba uznał, że nie będzie wypytywać się o wizytę Daniela w kościele. Szef wszystko pewnie wyjaśni w swoim czasie. Głupio by było wypaść na niedoinformowanego już na początku znajomości. – Przyjechałeś do naszego księdza Józefa?

      Marek trochę dziwnie się czuł, mówiąc po imieniu do młodego kapłana. W Lipowie nikt, oprócz pani Solickiej, która jako opiekunka plebanii miała szczególne przywileje, nie mówił do starego księdza Józefa inaczej niż „proszę księdza”. Po prostu nie wypadało.

      – Tak. Józef to mój daleki krewny – wyjaśnił ksiądz Piotr. – Przyjechałem tu do was trochę odpocząć. U mnie w parafii dużo się ostatnio dzieje… Właściwie to u nas cały czas coś się dzieje. Trudno o leniwy dzień. Miałem nadzieję, że trochę się od tego wszystkiego oderwę. No, ale widzę, że niestety wydarzenia przyjechały za mną.

      – Mówisz pewnie o zakonnicy? – Marek nie wiedział, czy może rozmawiać z księdzem na temat śledztwa. Z drugiej strony wszyscy przecież wiedzieli o wczorajszym wypadku. – O tej, którą przejechano?

      – Tak. – Ksiądz Piotr smutno pokiwał głową. – Znałem ją.

      Dziś rano czuła się wyjątkowo dobrze. Mimo wczorajszej przygnębiającej wizyty w dziwacznym domu sąsiadów Weronika miała wrażenie, że wreszcie opadł z niej ciężar rozwodu. Ze zdziwieniem odkryła, że nagle może myśleć o tym bez zbędnych emocji. Czuła się wręcz lekko.

      Normalnie zadowalała się jogurtem z müsli, ale dzisiaj postanowiła zrobić sobie wyjątkowe śniadanie. Dziś był szczególny dzień, więc chciała to uczcić. Zdecydowała się przygotować jajecznicę ze szczypiorkiem. Nie była dobrą kucharką, ale miała nadzieję, że z tą potrawą da sobie radę. Znalazła patelnię w jednym z nierozpakowanych pudeł i z zapałem zabrała się do roboty.

      Nagle usłyszała mocne pukanie do drzwi. Igor zaczął wesoło szczekać. Uwielbiał gości. Weronika na wszelki wypadek wyłączyła gaz, już nieraz udało jej się coś przypalić. Wyjrzała przez kuchenne okno. Próbowała zobaczyć, kto czeka na ganku, ale nikogo nie dostrzegła. Gość był poza zasięgiem jej wzroku.

      Otworzyła drzwi i powoli wyjrzała na zewnątrz. Na ganku stał opalony mężczyzna, którego spotkała wczoraj rano w sklepie u Wiery. „Chłopak ze dworu, człowiek do wszystkiego”, tak go chyba wtedy nazwała sklepikarka. Ubrany był w niebieską puchową kurtkę i robocze СКАЧАТЬ