Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra. Lucyna Olejniczak
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra - Lucyna Olejniczak страница 21

Название: Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra

Автор: Lucyna Olejniczak

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788381698313

isbn:

СКАЧАТЬ

      Joasia nadal nie miała własnych wnuków i wyglądało na to, że raczej już ich nie będzie miała. Jej córka wprawdzie nadal się leczyła, ale od lat bez rezultatów i wszyscy powoli zaczynali tracić nadzieję, że Marta kiedykolwiek urodzi dziecko.

      – Kochana jesteś. – Matylda z wdzięcznością spojrzała na przyjaciółkę. – Mam nadzieję, że Julek szybko dojdzie do siebie i nie będę musiała poświęcać mu aż tyle czasu. Ale dziękuję za chęć pomocy.

      – Ja też jestem ogromnie wdzięczna – dodała Weronika, pociągając nosem ze wzruszenia. – Co ja bym bez was zrobiła?

      Joasia usiłowała pokryć zmieszanie pozorną szorstkością.

      – Dobrze, dobrze, bo widzę, że zaczyna się tu nam zawiązywać towarzystwo wzajemnej adoracji. Lepiej ułóżmy jakiś sensowny plan. A przy okazji: myślisz już o przygotowaniach Emilki do szkoły? Bo to chyba w tym roku?

      – Nie, zdecydowałam się jednak posłać ją dopiero w następnym roku. Urodziła się pod sam koniec grudnia, więc za bardzo odstawałaby od swoich rówieś­ników. Wprawdzie już czyta i pisze, ale sama wiesz, jaka jest jeszcze nieśmiała i dziecinna.

      – Można tak?

      – Można, jak się wie, z kim tę sprawę załatwiać. I jak się ma babcię nauczycielkę, która podpowie, co robić…

      ***

      Dzień, w którym Julek wrócił na Grodzką, był dla wszystkich domowników świętem.

      Matylda i Weronika uwijały się przy nim szczęśliwe, pełne dobrych przeczuć. Wprawdzie nic jeszcze nie wskazywało na to, że chory kogokolwiek rozpoznaje, ale przynajmniej reagował. Z trudem, bo z trudem, przełykał przecierane przez Matyldę treściwe zupy, chętnie pił i nawet od czasu do czasu na jego twarzy pojawiał się cień uśmiechu. Zwłaszcza w chwilach, gdy chodziła po nim Milka i udeptywała mu klatkę piersiową, zanim ułożyła się mruczącym kłębuszkiem w zagłębieniu pod brodą. Schodziła stamtąd tylko po to, żeby coś zjeść i skorzystać ze specjalnie zrobionej dla niej skrzynki z trocinami. Grubo pociągnięte olejną farbą wnętrze nie przepuszczało wilgoci.

      Dzieci, z początku przejęte powrotem dziadka, szybko straciły zainteresowanie Julkiem, zwłaszcza że ich nie poznawał i nic nie mówił. Waldek opowiadał mu o rozegranych ostatnio meczach piłkarskich w zachodnich ligach (bo w polskiej trwała zimowa przerwa), przyniósł nawet gazetę sportową, którą przed chorobą dziadka lubili razem przeglądać, ale wobec braku jakiejkolwiek reakcji chorego szybko się zniechęcił. A Emilka po nieudanej próbie odczytania mu swojego wierszyka wbiegła z trzęsącą się bródką do kuchni.

      – Mamo – żaliła się, bliska płaczu. – Dziadkowi się nie spodobało, bo nic nie powiedział. I tylko robi dziwne miny.

      Weronika odłożyła na bok skrobaną właśnie marchewkę, wytarła ręce i wzięła córkę na kolana.

      – Kochanie – powiedziała ze smutkiem – dziadziuś jest bardzo chory, dlatego nie może mówić. Ale jestem pewna, że słyszy i bardzo mu się twój wierszyk podoba. Musimy dać dziadkowi czas, poczekać, pomóc mu wyzdrowieć. Obawiam się, że będzie musiał się uczyć mówić na nowo.

      Emilia spojrzała na matkę z rozbawieniem.

      – Uczyć się mówić? Maamoo… Przecież dziadziuś nie jest małym dzidziusiem…

      – Oczywiście, że nie jest, ale choroba czasem sprawia, że ludzie zachowują się dziwnie. Kiedy ty byłaś malutka, dziadziuś uczył cię mówić, czytał bajeczki, kazał powtarzać wybrane słowa. Teraz nadszedł czas, żebyś ty mu pomogła. Mogę na ciebie liczyć?

      Po południu Weronika zajrzała do ojca i zobaczyła tam Emilkę, która czytała mu jedną ze swoich bajeczek. Kiedy cicho się wycofywała, usłyszała jeszcze „odważny” głosik córki.

      – I wtedy królewna powiedziała… powtórz dziadziu: kró-lew-na! Milka, przestań mi wsadzać nos w książkę i weź te swoje wąsiki, bo mnie łaskoczą! No, dziadziu, jeszcze raz: kró-lew-na.

      Dziadek oczywiście nie odpowiadał. Milka wciąż leżała mu na szyi, cierpliwie, jakby chciała wziąć na siebie całą chorobę ukochanego pana. Od momentu powrotu Julka ze szpitala nie odstępowała go na krok. Czy czuła, że to właśnie on kiedyś uratował jej życie? Lepszej pielęgniarki nie mógłby sobie wymarzyć, myślała Weronika.

      Wprawdzie owa „pielęgniarka” nie przepuszczała nigdy okazji, by atakować wysuwające się spod kołdry palce stóp swojego wybawcy, ale robiła to delikatnie, nie wysuwając pazurków. Z pewnością wydawało jej się, że dobra zabawa w polowanie jest remedium na wszelkie smutki, a jej pan musi być wprost zachwycony jej zachowaniem, skoro tak często wysuwa nogi spod pościeli.

      Mijały dni, a stan Julka wcale się nie poprawiał, a co gorsza, chory nagle dostał wysokiej gorączki. Wezwany lekarz z zafrasowaniem pokręcił głową.

      – Proszę obserwować męża i czuwać przy nim dzisiaj w nocy, a gdyby stan się pogorszył, natychmiast dzwonić na pogotowie.

      Około północy Matylda, której zamykały się już oczy, zauważyła, że Julek się obudził. Spojrzał na nią całkiem przytomnie, a na jego twarzy pojawił się zniekształcony przez paraliż uśmiech.

      – Mm… Ma…?

      Bezskutecznie próbował coś powiedzieć, ale i tak wiedziała, o co chodzi. Poznał ją! W końcu ją poznał. Chwyciła zdrową dłoń męża i zaczęła ją obsypywać pocałunkami.

      – Matysia – powiedział całkiem wyraźnie, a w jego oku pojawił się dawny błysk.

      Poczuła się, jakby serce chciało jej wyskoczyć z piersi.

      – Tak, Lulku najdroższy, to ja. Jestem tu z tobą, nie bój się, teraz już wszystko będzie dobrze. Dałeś radę!

      Lekko odwzajemnił jej uścisk i zaczął się niepewnie rozglądać. Wyraźnie było widać, że kogoś szuka.

      – Nikusia też tu jest, kochanie. – Matylda znów rozumiała go bez słów. – Wyszła tylko na chwilę do kuchni, żeby zrobić nam obu herbatę. Zaraz wróci.

      Julek przeniósł wzrok na jakiś punkt za jej plecami i po jego reakcji poznała, że zobaczył wchodzącą do pokoju córkę. W świetle niewielkiej lampki przy łóżku jego wymizerowana twarz wydawała się świecić włas­nym blaskiem. Weronika z wrażenia omal nie wypuściła z dłoni kubków z herbatą. Odstawiła je z hałasem na nocny stolik.

      – Tatusiu! – Z płaczem przypadła do drugiej ręki Julka i przytuliła ją do twarzy. – Nareszcie!

      Usiłował wymówić jej imię, ale tym razem już mu się nie udało. Z jego ust wydobył się tylko niezrozumiały bełkot. W jednym, szeroko otwartym oku pojawiła się łza i powoli spłynęła po wychudłym policzku.

      – Nie przejmuj się, tatusiu, to minie – powiedziała Weronika, widząc na jego twarzy wyraz rozpaczy. – Będziemy dużo ćwiczyć i zaczniesz tak mówić, że aż będziemy СКАЧАТЬ