Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra. Lucyna Olejniczak
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra - Lucyna Olejniczak страница 2

Название: Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra

Автор: Lucyna Olejniczak

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788381698313

isbn:

СКАЧАТЬ radości dzieci, dziadka i – dużo mniejszej – babci, która w końcu musiała ulec całej zakochanej w zwierzaku rodzinie. Rozbrykana kotka zachowywała się tak, że odnosili wrażenie, jakby w domu mieszkało całe stado, a nie jeden malutki kociak. Była w każdej wysuwanej właśnie szufladzie, w każdej otwieranej szafie, pod każdym łóżkiem. I zawsze tam, gdzie ktoś postawił nogę na podłodze. Nie lubiła zamkniętych drzwi i głośno protestowała, kiedy nie mog­ła wejść do jakiegoś pomieszczenia. Uchylali je wtedy lekko i z rozbawieniem obserwowali pojawiającą się w szparze biało-czarną szachownicę na końcu łapki Milki. A kiedy kotka miała już dość harców, układała się Julkowi na ramieniu i, mrucząc jak mały traktorek, z czułością wylizywała mu głowę. A on szybko przekonał się do kota i już nie wyobrażał sobie domu bez tej małej psotnicy. Pozwolił nawet, co dawniej było nie do pomyślenia, żeby Milka spała razem z nim w łóżku. Najczęściej układała się na poduszce obok niego, gdzie, wtulona w zagłębienie pod brodą swojego pana, posapywała przez sen szczęśliwa. Firanki, ku niezadowoleniu Matyldy, zyskały sporo dodatkowych frędzli, z tapicerowanych mebli zwisały nitki, a dywan w pokoju przez krótki, ale intensywny czas służył za kocią ubikację. Dopiero podpowiedziany przez Pawła pomysł, by postawić w pokoju małą miskę z trocinami, gdzie kotka mogłaby załatwiać swoje potrzeby, uratował dywan przed kompletnym zniszczeniem. Mimo tych wszystkich szkód już nikt z rodziny nie wyobrażał sobie domu bez kota. Nawet początkowo niechętnie nastawiona do Milki Matylda. Kiedy myślała, że nikt nie widzi, dokarmiała kociczkę smakowitymi kąskami ze stołu.

      ***

      Nie upłynęło dwadzieścia minut, kiedy Weronika, ubrana i odświeżona, pojawiła się w kuchni. Ze ściszonego radia dochodziły dźwięki najnowszego szlagieru. Za oknem szumiał deszcz. Ścienny zegar nad stołem pokazywał trzy minuty po dziesiątej.

      – Cześć, mamo.

      – Dzień dobry. – Matylda odwróciła się od kuchenki, trzymając przez ścierkę pokrywkę bulgoczącego garnka. Miała na sobie niebieski fartuszek z wyhaftowanym wizerunkiem uśmiechniętego kota.

      Weronika spojrzała teraz na nią oczami dziecka, powróciły czasy, kiedy jako mała dziewczynka czuła przepełniające ją szczęście na widok krzątającej się w wigilijne przedpołudnie matki. Te przygotowania zapowiadały choinkę, prezenty, barszcz z uszkami i makowiec.

      – Przepraszam, zaspałam. – Objęła Matyldę i pocałowała ją w policzek. – Ale już jestem gotowa do pomocy. Co mam robić?

      – Najpierw zjedz jakieś śniadanie. A potem zobaczymy. Na razie nie jesteś mi do niczego potrzebna.

      Weronika zrobiła sobie dwie kromki chleba z żółtym serem i nastawiła wodę na herbatę. Zjadła szybko, bo miała wyrzuty sumienia, że tak późno wstała.

      – No więc dobrze – powiedziała, ledwie przełknąwszy ostatni kęs. – Czekam na rozkazy.

      – Sama nie wiem, co mogłabyś teraz robić. Nad wszystkim panuję.

      – Dobra, dobra.

      Matylda była dzisiaj w swoim żywiole. Zawsze uważała się za królową kuchni i nie za bardzo lubiła się dzielić swoją władzą. Należało bardzo zabiegać, aby pozwoliła w czymkolwiek sobie pomóc.

      Mimo to Weronika, z gorliwością winowajczyni, wyjęła ze spiżarki kamionkowy gar z zakwasem z buraków.

      – Może zajmę się barszczykiem? Pięknie się zakisiły. – Z lubością pociągnęła nosem, zdejmując czystą ściereczkę z garnka. Wyraźnie czuć czosnek, bardzo dobrze.

      Lubiła zapach kiszonego, jeszcze według przepisu babci Michalskiej, barszczu. Był zdecydowanie smaczniejszy niż w innych domach. Do dwóch kilogramów buraczków należało dołożyć pokrojoną w kostkę cebulę i pietruszkę, całą główkę czosnku i korzeń selera. I jako nadzwyczajny dodatek – dwie łyżki kminku. Później babcia zalewała to trzema litrami letniej wody z dwiema łyżkami cukru oraz taką samą ilością soli i odstawiała całość na kilka dni. Aromatyczny zakwas był również dobry do picia na surowo, podobno pomagał przy anemii. Nikt w rodzinie nie miał okazji tego sprawdzić, ale wszyscy wierzyli babci na słowo.

      Barszcz wigilijny musiał być obowiązkowo. Babcia wrzucała zawsze do gotowania jeden suszony grzyb, nigdy więcej, a cała rodzina troszkę się z tego podśmiewała.

      – Dlaczego nie dwa albo trzy? – pytali co roku, udając, że nie pamiętają jej wyjaśnień.

      – Bo dwa grzyby w barszcz to za dużo – odpowiadała cierpliwie.

      – To przecież tylko takie powiedzenie, babciu – usiłowali jej tłumaczyć ze śmiechem. – Znaczy, że czegoś jest za dużo, chodzi o rozrzutność.

      Ale babcia wiedziała swoje. Kiedy zmarła, Matylda podtrzymywała tę tradycję. Nawet jeśli przypadkiem wrzuciła do garnka więcej niż jeden grzyb, szybko go wyławiała. I nikt już się z tego nie śmiał.

      – Tylko nie zapomnij o grzybku – przypomniała teraz Weronice. – Na półce powinien stać jeszcze słój z ususzonymi, tymi z zeszłego roku. Przynieś go, proszę, bo grzyby będą mi potrzebne do pasztecików. Kapustę już nastawiłam.

      Paszteciki z grzybami i kapustą to było kolejne żelazne danie na Wigilię. Dla tych, którzy nie lubili kapusty, szykowano uszka z grzybami. Weronika już ulepiła je z mamą poprzedniego dnia i teraz czekały w lodówce. Niedawny zakup bardzo się sprawdzał, niestety w środku było za mało miejsca jak na przedświąteczne przygotowania. Reszta potraw, jak pasztety i mięso, które się tam nie zmieściły, musiała być więc przechowywana w szafce na balkonie. Kruszał tam też zając, przeznaczony na drugi dzień świąt. Matylda zamierzała podać go z buraczkami.

      Teraz martwiła się brakiem śniegu i prawdziwej zimy.

      – Co to za święta bez śniegu? – mruczała pod nosem. – Dawniej tak nie było.

      – A kto będzie w tym roku robił karpia? – Weronika postawiła na stole ogromny słój z suszonymi grzybami.

      – Jak to kto? – Matylda spojrzała na nią zdziwiona. – Tata, jak zwykle. Nikt przecież nie robi takiego karpia po żydowsku jak on.

      Weronika tylko pokiwała głową, ale tak naprawdę zdążyła już o tym zapomnieć przez lata swojego małżeństwa z Marcinem. Kiedy przychodzili na wieczerzę wigilijną, nikt się nie zastanawiał, kto przygotował tradycyjne potrawy. Z góry zakładano, że pani domu. Weronika przynosiła ze sobą tylko sałatki i jakąś węd­linę, którą udało jej się dostać w specjalnie wydzielonych sklepach dla równie specjalnych klientów. Marcin do takich właśnie należał.

      – Tak się denerwuję tą dzisiejszą Wigilią, że nie mogłam spać w nocy. – Matylda przysiadła na chwilę na taborecie i przedramieniem odsunęła włosy ze spoconego od gorąca piekarnika czoła. – Chciałabym, żeby wszystko dobrze wyszło, a czuję jakiś taki niepokój.

      – Mamo! – Weronika na chwilę przestała kroić włoszczyznę na sałatkę jarzynową. – Czym się tak mama denerwuje? Przecież będzie rodzinnie, uroczyście i smacznie. Jak zwykle.

      – Ale tym razem przyjdą specjalni goście…

      – СКАЧАТЬ