To nie jest hip-hop. Rozmowy II. Jacek Baliński
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To nie jest hip-hop. Rozmowy II - Jacek Baliński страница 21

Название: To nie jest hip-hop. Rozmowy II

Автор: Jacek Baliński

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-948551-4-7

isbn:

СКАЧАТЬ prawda, ale działanie w zespole generuje trochę inną popularność niż twórczość solowa. Bardziej pozycjonuje się nazwę zespołu niż nazwiska poszczególnych jej członków – choć oczywiście zdarzało się, że ludzie podbijali do mnie na ulicy. Ta popularność nie przeszła jednak w sposób liniowy na moją późniejszą aktywność w Małych Miastach czy solo. Dostaję od słuchaczy mnóstwo wiadomości, w których piszą, że słuchali mnie już za czasów Kumki Olik, ale dopiero po latach skojarzyli, że tamten wokalista to byłem ja. Grając w Kumce, mieszkałem najpierw w Mogilnie, małym miasteczku pod Poznaniem, i tam każdy wiedział, kim jestem. To było wręcz niewygodne, bo w takich miejscowościach i tak wszyscy znają siebie nawzajem, a mnie dodatkowo znali z telewizji. Niezbyt przyjemnie wspominam to doświadczenie, bo nie wiedziałem, co kto myśli na mój temat. Teraz, mieszkając w Warszawie, ktoś mnie czasem tylko rozpozna w sklepie. Małe Miasta były niszowym tworem i to się fajnie zwracało po koncertach, bo poprzez niszowy zespół zwykle poznaje się ludzi, którzy zajmują się innymi niszowymi, fajnymi rzeczami. W taki sposób poznałem na przykład Kamila Czapigę, tatuażystę, który podbił do mnie po występie i powiedział, że może teraz–zaraz mi coś wydziarać. Wtedy się na to nie zdecydowałem, ale jakiś czas później wpadłem do niego i do tej pory mnie tatuuje.

      Wspomniałeś wcześniej, że gdy pojawiła się propozycja kontraktu z dużej wytwórni, żałowałeś, że nie zgłosiła się żadna mniejsza – a jak po latach wspominasz współpracę z majorsem?

      Myślę, że Universal był spoko – chociaż ostatecznie zerwaliśmy z nim umowę przed czasem. W tamtych latach wydanie płyty w dużym labelu było jednak poważną pieczątką, mającą przełożenie chociażby na to, że recenzowali nas uznani dziennikarze i grano nas w Trójce. Doceniam, że mogłem zagrać na Open’erze czy OFF Festivalu – to było dla mnie ważniejsze niż sam fakt wydawania w majorsie, ale jednak myślę, że on się do tych wszystkich rzeczy wydatnie przyczynił. Jak byłem dzieciakiem, myślałem po prostu, że skoro Nirvana wydaje w małej wytwórni Sub Pop, to u nas też tak można, ale okazało się to niemożliwe. Taki scenariusz stał się realny dopiero w 2013, może 2014 roku w rapsach. Między innymi z tego powodu podobała mi się praca w Alkopoligamii i staram się znajdować w środowiskach quasi-niezależnych wytwórni, bo można się w nich wiele nauczyć. Jeśli są jakiś budżet, fajna atmosfera i dobry wykonawca, to można robić naprawdę fajne projekty.

      Swoją drogą, bardzo trudno określić, gdzie znajduje się profesjonalizm w polskiej branży fonograficznej. W majorsach przed laty zabawne było to, że nikt tam nie słuchał muzy; mieli zestaw gotowych narzędzi do promocji, ale brakowało zdrowego zaplecza. Tym niemniej można było spotkać tam również osoby, które w trakcie współpracy wzbudzały autorytet – jak chociażby świetna project managerka Justyna, która dostała nas do opieki, bo wykręciła fajną sprzedaż w Polsce z Portishead. Co do zasady jednak do polskiego showbiznesu odczuwam niechęć, która wynika stąd, że nie ma w nim wielu ludzi łączących robienie rzeczy, które ich jarają, z robieniem ich super profesjonalnie. My z Kumką musieliśmy pracować na sprzedaż, a – moim zdaniem – sprzedaż muzyki polega na tym, żeby sprzedawać coś fajnego. W sprzedawaniu muzyki nie ma dla mnie miejsca na nieciekawą atmosferę. Nie mieści mi się to w głowie.

      Ostatnią płytę z Kumką Olik wydaliście w 2014 roku, ale mam wrażenie, że ten zespół cały czas się za tobą ciągnie – trochę jak Sistars za siostrami Przybysz.

      Zgadza się, ale dla mnie to ekstra skojarzenie, bo wpisuje się w moje wyobrażenie, że można przejść z jednej stylistyki do innej i zachować pewną ciągłość. Taki przebieg kariery i radykalne zmiany podobają mi się bardziej i bardziej mnie interesują niż w pełni osadzone w gatunku kariery. Wiele osób, które mnie teraz słucha, pewnie nie wyobraża sobie mnie grającego na gitarze – a to było przecież nie tak dawno temu. I to jest fajne.

      Jeśli chodzi o backstage powstawania muzyki, to jedno z drugiego w miarę jasno wynika – stylówa się zmieniła, ale, jak by się zastanowić, Kumka była dość rapowym tworem. Mam na myśli, że wszystko, co robiłem w ramach tej grupy, było bardziej odautorskie niż w przypadku przeciętnego gitarowego zespołu. To sprawia, że czuję i słyszę w Kumce hiphopowe tematy; zaprosiliśmy zresztą donGURALesko na naszą ostatnią płytę. Przez to, że zamulił, ostatecznie dograł się Vienio, który zresztą idealnie się u nas odnalazł, a Gural pojawił się rok później na „Koniu” Małych Miast.

      Z tego, co mówisz, wychodzi na to, że darzysz tamte czasy sentymentem.

      Tak, fajnie je wspominam, bo dane mi było grać z samymi fajnymi osobami, a w pewnym momencie wykrystalizował nam się skład – między innymi z Maxem Psują na bębnach; do dziś z nim współpracuję – z którym znajomość przetrwała lata. Zabawne, że na pracę zespołową otworzyłem się dopiero po tym, jak zamknąłem zespół. Kumka pozwoliła mi do tego dojść, ale w pokrętny sposób. Wówczas byłem dosyć zamknięty i nie otwierałem się na kreatywność z zewnątrz – wszystkie teksty, piosenki i ich aranżacje były mojego autorstwa. Na debiucie wymyśliłem nawet wszystkie partie bębnów – co do jednego uderzenia.

      Miło wspominam nasze piosenki też z tego względu, że dostawałem o nich fajne opinie od ludzi, którzy mi imponowali. W okresie nagrywania ostatniej płyty odezwał się do mnie po muzykę do pewnego swojego projektu Marcin Macuk; dostrzegł w tym myśleniu potencjał. Wcześniej w „Lampie” docenił teksty Paweł Dunin-Wąsowicz. Nagraliśmy też piosenkę z Wojtkiem Waglewskim, który deklarował swoją sympatię dla nas. No i jeszcze propsy od Lecha Janerki. Faktycznie – mam ten sentyment. To były dla mnie duże rzeczy.

      Po etapie Kumki Olik przyszedł czas na Małe Miasta, o których już zresztą wcześniej napomknąłeś.

      Parę miesięcy po ostatniej płycie Kumki wyszła już pierwsza EP-ka Małych Miast w Wytwórni Krajowej. Na początku mieliśmy jednak z Mateuszem [Gudlem, współtwórcą zespołu – przyp. red.] złe podejście. Jak patrzę teraz na różnych rapowych wykonawców, to mega im zazdroszczę tego, że w szybkim czasie ustalają, co chcą robić i działają w przekonaniu, że to rozpierdoli, nawet jeśli robią coś bardzo po swojemu. My tymczasem podchodziliśmy do naszej twórczości na tej zasadzie, że ona jest dziwna, na pewno nikt się nią nie zajara i może w ogóle nie ma sensu niczego wydawać… Nawet jak zaczęliśmy rozmowy z chłopakami z Alkopoligamii na temat dołączenia do ich wytwórni, byliśmy w opcji: jak nas wydacie, to fajnie, a jak nie, to też spoko. Wręcz prosiliśmy się o małe budżety. Po czasie trochę tego żałuję, bo czuję, że mieliśmy argumenty, żeby nimi obracać. W mojej opinii Małe Miasta naprawdę wyprzedziły wiele kolejnych rzeczy w polskiej muzie, co wzięło się z naturalnego połączenia czegoś gitarowego z akceptacją elektroniki i rapu oraz śpiewo-rapowania. Przez to, że zespół stworzył się naturalnie, nie zorientowaliśmy się nawet, że robiliśmy coś bardzo oryginalnego, a przy tym konsekwentnego. Małe Miasta to była trudna muza, która bardziej wpisywała się w ramy OFF Festivalu niż hip-hopu, ale nie umieliśmy tego wykorzystać.

      Nasze cechy charakteru w pewien sposób określiły granice tego, jak duży mógł być ten zespół. On rozchodził się nieco viralowo. Po pierwszej płycie długogrającej [„MM” z grudnia 2014 roku – przyp. red.] dostaliśmy zaproszenia na festiwale i grano nas w różnych stacjach radiowych, a my nadal sądziliśmy, że nic z tego nie będzie i że nie warto na przykład inwestować w klip. Uważaliśmy, że to nieistotne – zresztą w ogóle muza jest nieistotna dla świata. To abstrakcyjna wartość. Myślę, СКАЧАТЬ