Pandemia. Robin Cook
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pandemia - Robin Cook страница 5

Название: Pandemia

Автор: Robin Cook

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия: Thriller

isbn: 9788380626805

isbn:

СКАЧАТЬ W tej chwili muszę przyjąć założenie, że lufa, umiejscowiona nieco z tyłu głowy ofiary, znajdowała się mniej więcej o pół metra od celu, a może nawet trochę więcej. Znasz statystyki dotyczące tego rodzaju postrzałów?

      – Nie bardzo – przyznał Lou – ale wiem, że nie to miałem nadzieję usłyszeć. Jezu, znam faceta od ponad dwudziestu lat. Ba, krótko po moim rozwodzie kilkanaście razy byłem nawet na kolacji w ich domu w Queens. Jasne, mieli swoje problemy, jak wszystkie pary, ale… Do diabła! Mają dwoje dorosłych dzieci.

      – W co najmniej dziewięćdziesięciu procentach przypadków samobójstw z użyciem ręcznej broni palnej mamy do czynienia z ranami kontaktowymi powstającymi wskutek przyłożenia lufy do głowy. W zaledwie pięciu procentach badanie trajektorii kuli wskazuje, że strzał oddano lekko ku dołowi, a jeszcze rzadziej od tyłu ku przodowi. Tu zaś mamy jedno i drugie.

      – Zatem nie uważasz, że to było samobójstwo? – spytał Lou niemal błagalnym tonem.

      Jack pokręcił głową.

      – Możemy w końcu zacząć tę cholerną sekcję? – odezwał się Vinnie.

      Jack spiorunował go wzrokiem, ale jego ulubiony technik w ogóle się tym nie przejął.

      – Jestem na głodzie kofeinowym – dorzucił.

      – Znaleziono list pożegnalny? – spytał Jack, spoglądając znowu na Lou.

      – Ściskała go w lewej dłoni – odparł policjant, kiwając głową. – W prawej trzymała jeden ze służbowych pistoletów Waltera. Leżała na plecach na małżeńskim łóżku. Upiorny widok.

      – I to Walter do ciebie zadzwonił?

      – Tak. Byliśmy na sekcji zwłok, a potem większość wieczoru spędziliśmy razem. Gdy wrócił do domu, znalazł ją martwą… a przynajmniej tak mi powiedział. Ja zaś jeszcze z mieszkania zadzwoniłem pod dziewięćset jedenaście i pojechałem do niego. Byłem pierwszy na miejscu; Walter wychodził z siebie. Żal było patrzeć, choć widywałem już gorsze sceny.

      – Zobaczymy, co jeszcze uda się ustalić – rzekł Jack. – Może sprawcą jest ktoś trzeci? Ale na pewno nie napiszę w raporcie, że zginęła z własnej ręki. Obstawiam zabójstwo. Zróbmy wreszcie sekcję, a potem będziemy się zastanawiali.

      – Alleluja – odezwał się Vinnie, energicznymi ruchami czyniąc w powietrzu znak krzyża.

      – Darujmy sobie bluźnierstwa – skarcił go sardonicznie Jack.

      – I kto to mówi? – mruknął Vinnie.

      Mało kto w OCME wiedział lepiej niż on, jak obrazoburcze bywają komentarze Jacka Stapletona. Odkąd Jack stracił pierwszą żonę i dwie córki w katastrofie lotniczej, utracił też zainteresowanie religią. Nie umiał pojąć, jak to możliwe, że chrześcijański Bóg dopuszcza do takich tragedii.

      Sekcja przebiegła błyskawicznie. Jeśli nie liczyć mięśniaków macicy, nie stwierdzono żadnych zmian patologicznych w ciele – w chwili śmierci kobieta była w doskonałej kondycji. Najbardziej czasochłonna część sekcji rozpoczęła się w chwili, gdy Vinnie pokazał Carlosowi, jak otworzyć czaszkę. Jack mógł teraz dokładnie przyjrzeć się skutkom przejścia kuli przez mózg – a były to skutki katastrofalne. Vinnie skupił się wtedy na odsłonięciu wewnętrznej strony odciętego sklepienia czaszki i sfotografowaniu ukośnych brzegów rany wlotowej.

      Gdy trzecia tego dnia sekcja dobiegła końca, Jack zlecił Vinniemu i Carlosowi posprzątanie i odwiezienie zwłok do chłodni. Zazwyczaj Lou znikał jeszcze przed końcem badania, ale tym razem został aż do gorzkiego finału. Jack czuł, że przyjaciel nie ma ochoty wracać do pustego mieszkania w SoHo. Mogło to oznaczać tylko jedno: mimo iż całą noc spędził w pracy, Lou najwyraźniej potrzebował rozmowy na temat niepokojących wyników sekcji. Zrzuciwszy brudny fartuch, Jack zaprowadził przyjaciela do pokoju śniadaniowego. Pod szumną nazwą kryło się pomieszczenie z betonowych bloczków pomalowanych na niebiesko, wyposażone w tandetne plastikowe meble i kilka automatów z przekąskami – żałosne, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że należało do szacownej instytucji i służyło świetnie wyszkolonym, światowej klasy medykom sądowym. Nadzieję na lepsze jutro dawała im tylko niedawno ukończona nowa siedziba OCME przy Dwudziestej Szóstej Ulicy; nowoczesny wysokościowiec oddalony o cztery przecznice był tym wszystkim, czym nie mógł się stać niemal stuletni gmach u zbiegu Trzydziestej Ulicy i Pierwszej Alei. Większość z kilkuset pracowników przeniosła się już do tego pałacu; na starych śmieciach zostali jedynie toksykolodzy oraz cała ekipa ekspertów medycyny sądowej. Problem polegał na tym, że w nowym wieżowcu nie było sali sekcyjnej. Supernowoczesny oddział był w fazie projektowania – przewidziano dla niego osobny budynek, tuż obok głównego gmachu. Jack i jego koledzy musieli uzbroić się w cierpliwość i nadal korzystać z przestarzałej infrastruktury.

      – Mniej więcej wiesz, co tu dają, więc… na co masz ochotę? – spytał Jack.

      Znali się i szanowali od niemal dwudziestu lat. Nie tylko imię wskazywało na włoskie pochodzenie Lou – miał gęste, dość długie i nadal ciemne włosy, równie ciemne oczy oraz oliwkową cerę. Był przystojnym mężczyzną średniego wzrostu i takiejże muskulatury; jedynie obwód pasa zdradzał jego zbytnie zamiłowanie do makaronów i o wiele mniejszy zapał do ćwiczeń. Jak zwykle Lou miał na sobie granatowy garnitur – zapewne nieprasowany od roku – oraz równie wymiętą białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, spod którego zwisał jedwabny krawat poplamiony sosem. Wiele wskazywało na to, że nigdy go nie rozwiązywał, tylko zdejmował przez głowę.

      Gdy, tak jak teraz, znajdował się blisko Jacka, nietrudno było dostrzec, jak bardzo się różnią. Jack był raczej krótko ostrzyżonym, jasnym szatynem, z niemałymi już plamami siwizny na skroniach. Oczy miał barwy syropu klonowego, a jego skóra wyglądała na lekko opaloną nawet wtedy, gdy miesiącami nie wychodził na słońce. Miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, a sylwetki, wypracowanej regularną jazdą na rowerze i grą w uliczną koszykówkę, mógł mu pozazdrościć niejeden sportowiec. Zdawał się górować nad przyjacielem, tym bardziej że Lou miał zwyczaj się garbić, jakby głowa nazbyt mu ciążyła.

      – Bo ja wiem – westchnął Lou. Nie miał ochoty na podejmowanie nawet najprostszych decyzji.

      – Może napijesz się wody? – zaproponował Jack. Wiedział, że ostatnią rzeczą, której Lou teraz potrzebuje, jest kolejna kawa. Jego organizm domagał się snu.

      – Niech będzie woda – zgodził się policjant.

      Jack kupił dwie butelki i usiadł naprzeciwko przyjaciela.

      – Daj mi znać, gdy przyjdą wyniki toksykologii w tej drugiej sprawie – powiedział Lou.

      – Jasne – odparł Jack. – Gdy tylko będą gotowe. – Wszystkie trzy sekcje, w których detektyw uczestniczył tego ranka, interesowały nowojorską policję. Sprawa, o której wspomniał, dotyczyła „śmierci podczas zatrzymania”. Jack znalazł u zmarłego pękniętą kość gnykową, czyli ewidentny dowód duszenia ze skutkiem śmiertelnym. Teraz należało odpowiedzieć na pytanie, czy wobec aresztowanego użyto należytej siły i doszło do wypadku, czy był ofiarą niepotrzebnej przemocy. Mieszkańcy СКАЧАТЬ