Pandemia. Robin Cook
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pandemia - Robin Cook страница 21

Название: Pandemia

Автор: Robin Cook

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия: Thriller

isbn: 9788380626805

isbn:

СКАЧАТЬ z typowych winowajców, ani żadnego z nowych, czyli wirusów pokroju MERS, SARS czy ptasiej grypy.

      – Nie do wiary – zdumiał się Jack, a potem westchnął głęboko, jakby zeszło z niego powietrze. Sprawa zagadkowego zgonu w metrze po raz kolejny go zaskoczyła i przytłoczyła. – Zatem to na pewno nie grypa?

      – Wiem, że nie tego się pan spodziewał – odparła Aretha. – I dlatego nie zadzwoniłam po pierwszej serii testów, tylko zostałam po godzinach i wykonałam je ponownie. Wynik był identyczny: wygląda na to, że to nie grypa. Przykro mi.

      – Nie grypa, w porządku – rzekł z namysłem Jack. – I nie jeden z typowych patogenów wirusowych. Ale czy uważa pani, że to jednak mógł być wirus? – Im dłużej zastanawiał się nad opcją przeszczepu przeciw gospodarzowi, tym mniej wydawała mu się prawdopodobna. Ta choroba po prostu nie występowała w przypadku transplantacji takich narządów jak serce. Zbyt mało było komórek odpowiedzi immunologicznej; to musiała być choroba zakaźna.

      – Naturalnie to mógł być nieznany wirus. Nie można wykluczyć i tego, że mamy do czynienie z zupełnie nowym szczepem wirusa grypy. Szybkie testy diagnostyczne działają bardzo wybiórczo. To dlatego wspomniałam o posiewie na kulturach komórkowych. Będę je obserwowała przez dwadzieścia cztery do czterdziestu ośmiu godzin. Jeżeli to wirus, wystąpi reakcja cytotoksyczna. Komórki zaczną obumierać. Skontaktuję się z panem, gdy tylko coś się zacznie dziać.

      – A jeśli okaże się, że to wirus, w jaki sposób ustali pani jego tożsamość?

      – Mamy swoje sposoby – zapewniła go Aretha. – Jeśli pan zechce, opowiem o nich, gdy dotrzemy do tego punktu.

      – Dziękuję pani, Aretho – powiedział Jack. – Naprawdę doceniam pani zaangażowanie.

      – Nie ma za co, doktorze Stapleton. I dziękuję za wprowadzenie mnie w krąg boiskowych znajomych. Jestem pewna, że spodoba mi się tutaj. A teraz przekonajmy się, co pan potrafi. Wieść głosi, że jak na białego nieźle pan sobie radzi z piłką, więc… powodzenia w grze. – Roześmiała się i przybiła Jackowi piątkę, zanim wybiegł na boisko.

      Rozdział 8

wtorek, 4.45

      Jack otworzył oczy i choć dokoła panowały egipskie ciemności – i w sypialni, i za oknem – od razu wiedział, że już nie zaśnie. W gonitwie myśli mieszały się wątki Emmy, Dorothy i zagadkowej śmierci pasażerki metra. Starając się nie obudzić żony, wymknął się z łóżka i na palcach przekradł do łazienki. Laurie była przeciwieństwem rannego ptaszka, więc zaprojektowali sypialnię w taki sposób, by Jack, który często zrywał się przed świtem, mógł przejść z łazienki prosto do garderoby.

      Ogolił się szybko, wziął prysznic i ubrał się. Krótko po piątej bezgłośnie zszedł do kuchni i salonu. Tu nie musiał się już obawiać, że zbudzi Laurie, dzieci albo Caitlin. Przerażała go tylko myśl, że natknie się na Dorothy. Niewiele i czujnie spała, a czasem snuła się w ciemnościach po domu niczym zjawa. Już dwukrotnie spotkali się w kuchni, gdy cichcem robił sobie kawę i szybkie śniadanie, więc tego dnia po prostu odpuścił poranny posiłek i od razu zbiegł po schodach. Przechodząc w pobliżu pokoju gościnnego, poruszał się ciszej niż kot, a wychodząc z mieszkania, bezgłośnie zamknął za sobą drzwi. Skrzywił się, gdy klucz zbyt głośno zgrzytnął w zamku. W pośpiechu pokonał pozostałe trzy kondygnacje, z lękiem myśląc o tym, że teściowa może go jeszcze zawołać.

      Gdy wyprowadzał rower ze schowka, był już tylko zirytowany przedłużającą się obecnością Dorothy. Prawie nie wierzył w to, że Laurie podejmie jakieś kroki, mimo iż poprzedniego wieczoru zobowiązała się do tego. Gdy wrócił z wieczornego meczu, rozmawiali raz jeszcze. Mógł tylko mieć nadzieję, że Laurie przynajmniej porozmawia szczerze z Caitlin, bo jeśli czegoś był pewny, to tylko tego, że nie mogą sobie pozwolić na stratę takiej opiekunki. Może gdyby rozpoznanie autyzmu u Emmy zostało potwierdzone – bo istniały jeszcze pewne wątpliwości – byliby w nieco lepszej sytuacji, ale w tej chwili zbyt wiele spraw po prostu wisiało w powietrzu.

      Gdy wskoczył na rower, a zwłaszcza gdy wjechał do parku i usłyszał świst wiatru w szczelinach kasku, zaczął się z wolna uspokajać. Instynktownie wiedział, że rodzinne problemy trzeba zostawić w domu, bo nie należały do spraw, które można załatwić precyzyjnym chirurgicznym cięciem. Był też wystarczającym realistą, by wiedzieć, że nie jest w stanie z dnia na dzień zmienić się w potulnego męża-domatora – po prostu nie potrafił. Musiał skoncentrować się na tym, co było w jego zasięgu, a przede wszystkim na coraz bardziej frustrującej sprawie zgonu w metrze. Sunąc po West Drive z garstką podobnych doń zapaleńców, zaczął obmyślać plan dnia.

      Pedałował zawzięcie, aż nagle zauważył, że nieświadomie zaczął się uśmiechać. Czuł, że jego obecność drażni innych rowerzystów, o wiele poważniej traktujących swoje hobby. Wszyscy mieli na sobie profesjonalne stroje – kolarskie buty, obcisłe spodenki i bluzy w krzykliwych kolorach, z europejskimi reklamami na ramionach i piersiach. Jack jechał zaś w tenisówkach, nieszczególnie stylowych dżinsach i skórzanej bomberce. Tym, co ich irytowało, był fakt, że mimo braku specjalistycznego ekwipunku, dotrzymywał im kroku, a nawet zmuszał do zdwojonego wysiłku na podjazdach.

      Wyjechawszy południowo-wschodnim krańcem parku, minął świeżo odnowiony złocisty pomnik Williama Tecumseha Shermana. Pomknął dalej Drugą Aleją, zanim znowu skręcił na południe. Dawniej lubił samobójcze wyścigi z taksówkami, ale z biegiem lat dojrzał i zrezygnował z nieodpowiedzialnych zabaw. Nadal jednak kluczył po jezdni i w efekcie przemieszczał się znacznie szybciej niż osobówki, autobusy i ciężarówki – tyle że już nie kusił losu. Czuł się na ulicach miasta na tyle swobodnie, że mógł spokojnie rozmyślać o czekających go zajęciach. Postanowił, że będzie to „dzień biurowy”, co oznaczało, że nie podejmie się ani jednej sekcji zwłok. I tak wykonywał ich znacznie więcej niż koledzy po fachu, a że nieczęsto prosił o czas na porządkowanie papierów w zaciszu gabinetu, nie spodziewał się żadnych problemów. W rzeczywistości zamierzał skupić się wyłącznie na sprawie śmierci w metrze. Nie wiedział jeszcze, że dzień biurowy także może mu przynieść kolejne niespodzianki.

      Miał jeszcze czas, więc postanowił zaspokoić głód w piekarni między Trzydziestą Dziewiątą a Trzydziestą Ósmą Ulicą – zamówił bajgla z serkiem śmietankowym, wędzonym łososiem i plasterkami czerwonej cebuli. Parę minut po szóstej był już w okolicy dwóch gmachów OCME. Wiedząc, że w starej siedzibie nie zastanie ani Vinniego, ani doktor Jennifer Hernandez – co oznaczało, że nie dostanie świeżej kawy i nie będzie mógł zażądać dnia biurowego – udał się prosto do nowego wieżowca. Żaden ze śledczych jeszcze się z nim nie skontaktował, mimo iż Bart z pewnością polecił im meldować o wszelkich postępach w identyfikacji ciała. W gruncie rzeczy Jack nie był tym specjalnie zdziwiony; ustnie przekazywane prośby często bywały przeinaczane.

      Wkroczył do pustego jeszcze budynku i samotnie pojechał windą na górę, minąwszy w holu zaskoczonego ochroniarza. Gdy wysiadł na zatłoczonym zazwyczaj piątym piętrze, nie zobaczył tam ani żywego ducha. Stracił trochę czasu, nim znalazł Janice Jaeger, jedyną śledczą z nocnej zmiany. Siedziała w bufecie z koleżanką z działu łączności.

      – Doktor Stapleton! – zawołała Janice. Najwyraźniej nie spodziewała się tej wizyty. СКАЧАТЬ