Название: Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2
Автор: Zbigniew Nienacki
Издательство: PDW
Жанр: Драматургия
isbn: 9788377411179
isbn:
— Pan przecież wie, że mam wczasowiczów, państwa Turoniów — powiedziała mu Widłągowa, jak gdyby obrażona, że dopiero teraz sobie o niej przypomniał. — Oni mi bardzo wiele czasu zajmują. Trudno, musi pan znaleźć sobie kogoś innego do mycia okien.
Porwasz wracał do domu w potokach popołudniowego słońca. Bolała go głowa i bardzo chciał mieć kobietę. Mógł się udać do leśniczówki Biesy, aby tam choć popatrzeć na panią Halinkę i jej mały tyłeczek, ale jako człowiek uwikłany w sprawy barw już przez samą swoją obecność musiał wywołać tam awanturę na temat koloru lamperii w korytarzu i w kancelarii. Z rozdrażnieniem przypomniał sobie widok smukłych ud żony pisarza, zbiegających się w miejscu najbardziej rozkosznym i zastanawiał się, czy doktor wymienił wszystkie aspekty sprawy ujawniania się w ludziach ich prawdziwych upodobań. Rzecz cała nie ograniczała się chyba tylko do trzech stron: ktoś miał upodobanie do kobiet o kurewskich skłonnościach, ktoś wyzwalał w kobietach ich kurewskie skłonności albo też, pod presją środowiska, dokonywał pośpiesznego wyboru i popełniał błąd, wiążąc się z kurewką. Mogła istnieć i czwarta strona zagadnienia: konieczność przebywania w określonym środowisku, małej wiosce podobnej do kurwidołka, która w każdym osobniku wyzwalała skłonności do kurestwa. „Do diabła! — pomyślał Porwasz. — Niechże dziś spełni się ta historia i zapłonie ognisko na wyspie. Pójdziemy nocą do młyna. Wszyscy. I będziemy to robić z wszystkimi. Inaczej od tego upału dostaniemy fioła”.
I malarz z ogromną tęsknotą popatrzył na jezioro i kępkę zielonych drzew na Czaplej Wyspie.
O nocy duchów i sile namiętności, która odbiera wolę
Tej nocy księżyc dość szybko wypłynął zza horyzontu, ale potem znieruchomiał i na długo zawisł nad lasem porastającym bagnisty półwysep, gdzie zimą nocował Kłobuk. Księżyc był duży, okrągły i świecił metalicznym blaskiem. Po nieruchomej powierzchni zatoki rozlała się struga zimnej poświaty na podobieństwo świetlistej drogi ponad mroczną tonią wody, aż pod dom doktora, do jego ogrodu, pod stopnie schodów na taras. Zdawać się mogło, że na owej dziwnej drodze wkrótce pojawią się stada dzików zamieszkujących mokradła, pokaże się rogaty jeleń lub brodaty łoś. Pobrzękując żelastwem przejdzie gromada żołnierzy, która zatonęła w bagnie razem z czołgiem. Była to bowiem droga dla duchów, dla marzeń i tęsknot, dla skrzydlatych aniołów, dla ludzkiego westchnienia. Cisza wypełniała powietrze, zielonkawy blask porażał ukryte w trzcinach kaczory, we wsi nie szczekał żaden pies i milczały krowy na pastwiskach. Drzewa w ogrodzie miały srebrne liście i wydawały się wyższe, pełne jakiegoś dziwnego dostojeństwa. Uroda tej nocy była jednak martwa jak twarz pięknej nieżywej kobiety. Tak pomyślał doktor, gdy na chwilę wyszedł na taras i dojrzał strugę światła na zatoce, ową srebrzystą drogę, która wabiła do wędrówki na mokradła, gdzie mieszkały duchy żołnierzy. Dokąd jednak naprawdę można było dojść po takiej drodze? Świat zdawał się być pusty, blask księżyca chłodził twarz i dłonie, cienie drzew wydłużały się i przerażały tajemną głębią jak oczy zmarłych. Setki razy podnosił doktor powieki konających i zaglądał im w źrenice, coraz mniej reagujące na światło. Teraz czuł, że w podobny sposób patrzy w tę noc i jej martwy blask. Roje komarów wirujących nad brzegiem jeziora przybierały kształty duchów, które nadeszły od mokradeł po świetlistej drodze, aby odbywać tutaj swój śmiertelny taniec. Jezioro też było groźne, podobne do potwora wabiącego ofiarę pozornym bezruchem. I nie mógł w sobie doktor odnaleźć przyjaźni dla tej księżycowej nocy ani dla jej umarłego piękna. Przenikał go lęk i obawa przed nieznanym. Pomyślał bowiem, że gdzieś na skraju lasu kryje się morderca, bez twarzy i imienia. Ta noc niosła zapowiedź nowej śmierci, drwinę z ludzkiej godności, z rozumu i ludzkiej sprawiedliwości. Ale było też w niej i coś więcej — nie umiał tego nazwać, a może nie chciał się do tego przyznać. Obnażała w nim tęsknotę za czyimś żywym ciepłem, za spełnieniem się z kimś upragnionym, za pójściem po świetlistej drodze, która była jak wejście w męczący, ciągle ponawiający się sen. Znajdował się już u kresu sił, które broniły go przed wciąż narastającą namiętnością, odebrana mu została wszelka moc, musiał się ugiąć pod nakazem czyjegoś polecenia. Zbyt wiele razy marzył o takiej właśnie bezwoli, zbyt często przeżywał te chwile w snach, aby teraz nie ugiąć się przed zaproszeniem rozpostartym przed nim przez świetlistą drogę.
Po stopniach tarasu zszedł do ogrodu. Minął sad i wolno stąpał brzegiem jeziora, patrząc, jak świetlista droga towarzyszy mu w tej wędrówce. Gestem dłoni oddalił od siebie psy, wszedł na spróchniałą ławkę pod płotem i przeskoczył na drugą stronę. Po lewej ręce miał misternie upleciony z wikliny płot ogradzający warzywnik Makuchowej, po prawej zaś stała wysoka ściana trzcin przybrzeżnych. Szedł po trawie gęstej, ziemi podmokłej i nieco uginającej się pod nogami. Nie słyszał odgłosu swego stąpania i wydawało mu się, że jest tutaj tylko jednym z nocnych cieni albo zgoła duchem sunącym ponad trawą.
W oknach domu Makuchowej było ciemno. U Widłągów nikłym światełkiem połyskiwało okienko na piętrze, gdzie mieszkali wczasowicze. Drzemały psy wiejskie — cisza była głęboka i, podobnie jak świat, znieruchomiała od martwoty księżycowej poświaty. Jeszcze tylko kilka kroków i otworzył się widok zalanej blaskiem łąki nad jeziorem. Zobaczył podłużny kształt niskiego domu z żółtawym prostokątem rozświetlonego okna. Justyna nie spała jeszcze — serce zabiło mu mocniej, ożyły niepokojące myśli i przeczucia. Odnosił wrażenie, że zielonkawa poświata muska mu włosy, nozdrzami wychwytywał zalatujący od jeziora zapach wodorostów, srebrzysta droga wciąż wabiła na rozległą toń. Zdawało mu się, że stoi u wrót krainy, do której zakazano mu wstępu, lecz zarazem musiało się spełnić przeznaczenie, aby tam wszedł i poznał samego siebie. Jakieś ogromne siły tkwiące w nim samym lub poza nim, wyznaczały mu tę drogę i tę noc, aby przybył jak ćma do okna z żółtawym światłem. Czy ona również czekała na niego w takiej samej męce?
Pochylił się nad brzegiem jeziora, wyszukał w piasku wypłukany przez wodę okrągły kamyk i rzucił go w stronę wiadra, które stało na środku podwórza. Nie trafił, kamyk upadł w trawę i zatonął w ciszy. Dopiero drugi wywołał głośny brzęk. Chciał wtedy zawrócić i pobiec do lasu, ale jak we śnie nagle zabrakło mu sił. Ona zaś już stała w półotwartych drzwiach, w świetle gołej żarówki w sieni, w białej koszuli do kolan. Dłoń podniosła do oczu, bo ją poraził blask księżyca; jemu wydało się to gestem zaproszenia. Zrobił najpierw ostrożnie trzy kroki, potem jeszcze jeden i drugi, aż go ujrzała i rozpoznała.
Uśmiechnęła się kącikami ust, ale po chwili wargi jej rozchyliły się szerzej, podobnie jak wówczas, gdy była u niego po poradę, i odniósł wrażenie, że rzuca mu jakieś bezwstydne wyzwanie. Postąpił jeszcze kilka kroków i stanął tuż przed nią. Jej włosy były czarne w świetle księżyca, czarne też zdały się usta i oczy. Palcami obu rąk zaczęła wolno rozwiązywać kokardę tasiemki, która pod szyją zamykała szczelnie koszulę. W powietrzu przesyconym wonią wodorostów raptem owionął go zapach jej ciała — wełny owczej, szałwii, mięty i piołunu. Nie potrafił opanować swej namiętności, zadygotały mu wargi i gwałtownie СКАЧАТЬ