Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2 - Zbigniew Nienacki страница 16

Название: Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2

Автор: Zbigniew Nienacki

Издательство: PDW

Жанр: Драматургия

Серия:

isbn: 9788377411179

isbn:

СКАЧАТЬ tego rodzaju presji, zaczynają gorączkowo rozglądać się wokół siebie, szybko wyszukują w miarę odpowiedniego partnera i biorą ślub. W sytuacji presji społecznej błąd jest możliwy i prawdopodobny. Natomiast już drugie małżeństwo, dokonujące się również pod presją społeczną, ale odwrotną (nie rozwódź się i nie żeń powtórnie, bo to nieładnie) musi być wynikiem świadomego działania i silnej woli, długiego namysłu i szerokiej możliwości wyboru. Oczywiście, kolejny błąd jest możliwy, ale mało prawdopodobny. Przy drugim małżeństwie uwydatniają się już wyraźnie określone upodobania i skłonności. Przy trzecim jest to jeszcze wyraźniejsze.

      — To co pan powiedział, nie brzmi dla mnie pochlebnie — pani Basieńka zmarszczyła nosek i, aby słońce nie prześwietlało jej sukienki, usiadła na leżaku.

      — Proszę mi pozwolić dokończyć moją myśl — zaoponował doktor. — Istnieje przecież jeszcze trzeci aspekt tej sprawy. Kryje się on w zagadce juvenalności istoty ludzkiej, która niejako przez całe swoje życie dąży do pełnej dojrzałości, ale nigdy nie dojrzewa.

      — Otóż to, doktorze — podchwycił temat Lubiński. — Juvenalność istoty ludzkiej! Zakłada ona możliwość nieustannego rozwoju osobowości, przechodzenia kolejnych etapów dojrzewania, zmianę gustów i upodobań oraz wciąż nowych zapotrzebowań psychicznych i fizycznych. Na pierwszym etapie mojego literackiego rozwoju potrzebowałem kobiety nieco infantylnej, pisałem bowiem opowiadanka, gdzie miłość miała charakter sztubacki. Natomiast moja druga żona, Ewa, jak ją pamiętacie panowie, była sentymentalna. To przy niej stworzyłem „Zanim odlecą jaskółki”.

      — Dzięki mnie napiszesz powieść zbójecką — rozpromieniła się pani Basieńka. — Gdy mnie poznałeś, byłeś na nowym etapie swojego rozwoju psychicznego. Potrzebowałeś kobiety silnej, pozbawionej pruderii, śmiałej w swych sądach. Twoje kolejne małżeństwa, Nepomucenie, nie były więc błędem, ale wyrazem kolejnych etapów dojrzewania twórczej osobowości.

      Porwasz już od dłuższego czasu trzymał pustą szklankę, która rozgrzewała się od ciepła jego dłoni. Chciał się jeszcze napić chłodzonego wina, ale z powodu dyskusji pani Basieńka nie dostrzegła jego pustej szklanki.

      — Ciekawym, jak będzie wyglądał kolejny etap rozwoju tej osobowości? — rzekł cierpko. — Czy będzie to blondynka czy brunetka?

      — No wie pan, panie Porwasz — oburzyła się pani Basieńka i niemal wyrwała mu pustą szklankę z ręki. Zaraz też poszła do mieszkania, do lodówki, gdzie chłodziło się wino porzeczkowe.

      Po słowach Porwasza Lubiński uśmiechnął się szeroko i jak gdyby odetchnął z ulgą. Słowa malarza wydały się w pewien sposób pokrzepiające. Przypomniały mu, że może w każdej chwili porzucić Basieńkę. Sięgnął do kieszeni po papierosy i poczęstował nimi Porwasza, który, rad z wypowiedzianej uwagi, dodał:

      — Zgadzam się z istnieniem owej presji społecznej, jak to ją pan określił, doktorze. Nieustannie każdy mnie pyta: kiedy się pan ożeni, kiedy będzie pan miał dzieci. Nawet fakt, że zająłem się wychowaniem małej jaskółki, zamiast robieniem kobietom dzieci, budził we wsi drwiny i złośliwe komentarze.

      — Mnie też wszyscy zarzucają bez ustanku, że nie mam dzieci. Dużo dzieci. — stwierdził Lubiński. — Skąd się bierze w naszej wsi tak ogromne zainteresowanie problemami demograficznymi.

      — To kwestia inności — rzekł doktor. — Każdy, kto choć odrobinę inaczej żyje niż wszyscy, nie ma tych samych kłopotów co wszyscy, nie żeni się, nie płodzi dzieci, a zamiast wychowaniem dziecka zajmuje się wychowaniem, na przykład, jaskółki, budzi społeczną irytację i odrobinę potępienia. Uważam to za jeszcze jeden dowód, że jesteśmy nie tylko istotami społecznymi, ale i stadnymi. Proszę zwrócić uwagę na stado, kiedy urodzi się albinos. Zwierzęta boczą się na wyrodka, a niekiedy wypędzają ze stada. Albinos jest inny, więc wrogi. Może zresztą przejawia się w ten sposób także i prawo zachowania gatunku, swoisty lęk przed potworkami, istotami zdegenerowanymi, mutantami, którym należy uniemożliwić przekazywanie nowych cech dziedzicznych. Natura jest swoiście konserwatywna. Wszystko czyni od wieków w ten sam sposób. Zarazem jednak poszczególne gatunki ratuje ewolucja, mutacja. A więc konserwatyzm i nieustanny postęp są jakby dwiema stronami natury. Tę dwoistość i sprzeczność widać najwyraźniej w takim tworze natury jak człowiek. Nieustannie atakujemy wszelką „inność”, ale zarazem nudzi i niecierpliwi nas codzienność, pragniemy „inności”, odmiany, niecodzienności.

      — Uff! — aż sapnął malarz na widok oszronionej szklanki z winem w dłoni pani Basieńki.

      Ta szklanka aż go oparzyła swym mrozem, a przy okazji, gdy pani Basieńka mu ją podawała, znowu ujrzał prześwietloną słońcem sukienkę. Tym razem żona pisarza stanęła nieco bokiem, więc otrzymał przed oczy to, co dotąd było ukryte — zarys wypukłych pośladków oraz mógł zerknąć w dekolt, w głęboką szczelinę między jej piersi.

      — Zabolały mnie pana słowa, panie Bogumile — Basieńka znowu usadowiła się na leżaku. — Aż strach pomyśleć, że Nepomucen może i mnie rzucić jak inne.

      Chłód przenikający ze szklanki do ciała Porwasza uczynił go łagodnym.

      — To było tylko takie głupie gadanie, pani Basieńko. Pani wie, że mnie w ogóle nie interesują ludzkie sprawy. A nasze mądre dysputy, to jak brzęczenie much nad kupą łajna w upalny dzień. Nikt nie rodzi się rozwodnikiem, podobnie jak mordercą.

      — Za pozwoleniem, kolego malarzu — wtrącił się Lubiński. — Wkracza pan na teren genetyki. A co się tyczy naszego gadania o ludzkich sprawach, to gdyby nie podobne rozmowy, zamiast malować trzciny nad jeziorem, pozostawałby pan jeszcze na etapie wieszania się na gałęziach drzew i biegania na czworakach. Ludzkość musiała kumulować swoje doświadczenia i spostrzeżenia, aby zapewnić sobie rozwój.

      — Ale to prawda, że nikt nie rodzi się rozwodnikiem — poparła malarza pani Basieńka. — Podobnie, jak nikt nie rodzi się żołnierzem. Czytałam książkę pod tym tytułem.

      — Słusznie — przytaknął doktor, który był już zmęczony upałem i rozmową. — Nikt nie rodzi się ani rozwodnikiem, ani żołnierzem i mordercą. Co najwyżej przychodzi na świat z predyspozycjami w tym kierunku.

      — Tak mówi nauka o genach — ochoczo podjął temat Lubiński. — Czy nie słyszeliście o dodatkowym chromosomie? Nikt nie rodzi się żołnierzem, ale wielu bardzo chętnie zostaje dobrymi żołnierzami. Czy każdy nosi buławę marszałkowską w tornistrze? Nie. Tylko niektórzy. Z odpowiednimi predyspozycjami.

      — Kapitan Śledzik — ozwał się doktor — radził mi zapoznać się z wynikami badań wiktymologów. Uczyniłem to ostatnio. I cóż się okazało? Otóż niektórzy osobnicy o odpowiednich predyspozycjach zostają przez całe życie ukształtowani jako potencjalne ofiary dla złych machinacji innych osobników. Ta nauka nie mówi o tym, ale to się samo przez się narzuca, że skoro kształtuję się ofiary, to muszą również w ten sam sposób kształtować się i kaci. Bez planktonu nie ma karasków, bez karasków nie ma szczupaków, bez szczupaków nie ma dobrego obiadu. Wniosek narzuca się taki, że w świecie przyrody każdy jest dla kogoś ofiarą i każdy bywa dla kogoś katem. Pytanie: czy podobne zjawisko występuje u ludzi?

      — Pan myśli, doktorze, że mój kochany Nepomucen — rzekła pani Basieńka — był urodzonym katem dla swych żon, zmuszał je do kurestwa. СКАЧАТЬ