Wielkie kłamstewka. Liane Moriarty
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wielkie kłamstewka - Liane Moriarty страница 7

Название: Wielkie kłamstewka

Автор: Liane Moriarty

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788380979086

isbn:

СКАЧАТЬ obnażał jej niższość. Tak powinna wyglądać kobieta. Właśnie tak. Ona wyglądała jak trzeba, Jane wręcz przeciwnie.

      „Ty tłusta, brzydka smarkulo”, szepnął uparty głosik w jej głowie, wionąc cuchnącym oddechem.

      Zadrżała, siląc się na uśmiech pod adresem niewyobrażalnie pięknej kobiety, która kroczyła w ich stronę.

      Thea: Na pewno już pani słyszała, że Bonnie jest żoną byłego męża Madeline, jak mu tam, Nathana? Rzecz była bardzo skomplikowana. Radziłabym się temu przyjrzeć. Oczywiście pani nie pouczam, nic w tym rodzaju.

      Bonnie: To nie miało absolutnie nic do rzeczy. Utrzymywałyśmy poprawne stosunki. Nie dalej jak dziś rano zostawiłam im na progu lasagne dla jej biednego męża.

      Gabrielle: Byłam tam nowa. Nikogo nie znałam. „Och, to bardzo opiekuńcza szkoła”, powiedziała mi dyrektorka. Baju, baju. Coś pani powiem: gdy tylko weszłam na plac zabaw w czasie rekonesansu, pomyślałam sobie: klika. Klika, klika, klika. I wcale się nie dziwię, że ktoś przypłacił to życiem. Hm, no dobrze. Może przesadzam. Trochę się zdziwiłam.

      Rozdział piąty

      Celeste otworzyła szklane drzwi Blue Blues i od razu zobaczyła Madeline. Siedziała przy stoliku z drobną, szczupłą dziewczyną w dżinsowej spódnicy i zwykłej białej koszulce z dekoltem w szpic. Celeste jej nie kojarzyła. Poczuła nagłe, dotkliwe ukłucie zawodu. „Będziemy tylko my dwie”, zapowiedziała Madeline.

      Celeste zweryfikowała swoje oczekiwania względem poranka. Wzięła głęboki oddech. Ostatnio zauważyła, że dzieje się z nią coś dziwnego, kiedy ma do czynienia z więcej niż jedną osobą. Jakby nie potrafiła się zachować. Czy ja za głośno się zaśmiałam, myślała sobie. Czy zapomniałam się zaśmiać? A może się powtarzam?

      Z jakiegoś powodu przy Madeline zawsze czuła się po staremu. Jej osobowość nie doznawała szwanku. Może dlatego, że tak długo się znały.

      Może potrzebowała soli trzeźwiących. Tak powiedziałaby jej babcia. Tylko skąd je wziąć?

      Prześliznęła się między stolikami. Jeszcze jej nie zauważyły, pochłonięte rozmową. Dokładnie widziała profil dziewczyny. Była stanowczo za młoda na matkę dziecka z ich szkoły. Na pewno niania albo au pair. Chyba au pair. Może Europejka? I słabo zna angielski? To tłumaczyłoby jej z lekka nienaturalną, sztywną pozycję, jakby musiała się skupić. A może wcale nie ma nic wspólnego ze szkołą? Madeline miała szerokie grono znajomych, zawierała dozgonne przyjaźnie, choć częściej robiła sobie dozgonnych wrogów. Madeline lubowała się w konfliktach, a stan wzburzenia był jej ulubionym.

      Rozjaśniła się na widok przyjaciółki. Zmieniała się wówczas na twarzy, jakby cały świat przestawał dla niej istnieć, co stanowiło jeden z jej niezaprzeczalnych atutów.

      – Cześć, jubilatko! – zawołała Celeste. Towarzyszka Madeline obróciła się na krześle. Brązowe włosy miała zaczesane gładko do tyłu, jakby pracowała w wojsku albo policji. – Co ci się stało, Madeline? – zapytała Celeste na widok podpartej nogi przyjaciółki. Uśmiechnęła się uprzejmie do dziewczyny, która się skuliła, jakby Celeste zamiast uśmiechu posłała jej drwiące spojrzenie. (O Boże, chyba tak nie było, co?)

      – To Jane – Madeline dokonała prezentacji. – Uratowała mnie z pobocza, po tym, jak skręciłam kostkę, próbując ratować dzisiejszą młodzież. Jane, poznaj moją przyjaciółkę Celeste.

      – Cześć – powiedziała Jane. W jej twarzy było coś nagiego i pierwotnego, jakby za mocno ją wyszorowano. Żuła gumę, lekko, jakby ukradkiem mieląc szczęką.

      – Jane to nowa mama z przedszkola – oznajmiła Madeline, kiedy Celeste usiadła. – Tak jak ty. Dlatego uważam za swój obowiązek zapoznać was z układami, jakie panują w Pirriwee Public. To istne pole minowe, dziewczęta. Pole minowe, mówię wam.

      – Układy? – Jane zmarszczyła brwi i oburącz mocno pociągnęła za kucyk, aby jeszcze bardziej go ścieśnić. – Nie zamierzam się mieszać w żadne szkolne układy.

      – Ja tak samo – zgodziła się Celeste.

      Jane zawsze potem wspominała, jak lekkomyślnie kusiła los tamtego dnia. „Nie zamierzam się mieszać w żadne szkolne układy”, powiedziała, a ktoś tam na górze usłyszał ją i nie spodobała mu się ta postawa. Stanowczo zbyt pewna siebie. „Jeszcze zobaczymy”, mruknął, po czym siadł i urządził sobie zabawę jej kosztem.

      Celeste przyniosła Madeline w prezencie zestaw kryształowych kieliszków do szampana firmy Waterford.

      – O mój Boże, są cudowne! Jestem absolutnie zachwycona – oznajmiła Madeline. Ostrożnie wyjęła jeden z kartonika i uniosła go do światła, podziwiając misterny wzorek, rzędy malutkich półksiężyców. – Musiały kosztować fortunę. – Mało nie dodała: „Chwała Bogu, że jesteś taka bogata, skarbie”, ale w porę ugryzła się w język. Powiedziałaby tak, gdyby siedziały tylko we dwie, jednakże Jane, młoda samotna matka, zapewne groszem nie śmierdziała i nieładnie byłoby mówić przy niej o pieniądzach. Nawet ona o tym wiedziała. (Ostatnie zdanie skierowała w duchu do męża, który zawsze wypominał jej naruszanie konwenansów.) Dlaczego niby mieli obchodzić się z pieniędzmi Celeste jak z jajkiem? Jakby dobrobyt był jakąś wstydliwą chorobą. Podobnie rzecz się miała z urodą Celeste. Obcy ludzie zerkali na nią ukradkiem jak na inwalidę bez nóg, a gdy Madeline nawiązywała do jej wyglądu, Celeste sprawiała wrażenie skrępowanej. „Ciii”, mówiła, rozglądając się z lękiem, żeby nikt nie usłyszał. Każdy chciał być piękny i bogaty, lecz prawdziwie piękni i bogaci musieli udawać, że niczym nie odstają od reszty. Ależ to skomplikowane. – A więc szkolne układy, dziewczęta – podjęła, odłożywszy kieliszek do pudełka. – Zacznijmy od samej góry, czyli od Blond Paziów.

      – Blond paziów? – Celeste zmrużyła oczy, jakby Madeline miała ją później z tego egzaminować.

      – Blond Pazie rządzą szkołą. Chcesz być w radzie rodziców, musisz mieć blond pazia. – Madeline zademonstrowała ręką wymaganą długość włosów. – To pierwsze kryterium.

      Jane wydała z siebie cierpki, krótki chichocik i Madeline stwierdziła, że bardzo chciałaby znów ją rozśmieszyć.

      – Czy te kobiety są miłe? – zapytała Celeste rzeczowo. – Czy powinnyśmy ich unikać?

      – Hm, mają dobre chęci – odrzekła Madeline. – Mają bardzo, ale to bardzo dobre chęci. Są, jak by to określić… To matki służbistki. Bardzo poważnie traktują swoją rolę. To dla nich świętość. Matki fundamentalistki.

      – Czy wśród mam przedszkolaków też są Blond Pazie? – zapytała Jane.

      – Pomyślmy… – Madeline zastanowiła się. – O tak, Harper. Kwintesencja Blond Pazia. Jest w radzie rodziców, a do tego ma diablo uzdolnioną córkę z lekkim uczuleniem na orzechy. Zatem należy do elity, szczęściara.

      – Nie gadaj, Madeline! Ładne mi szczęście mieć dziecko z alergią na orzechy СКАЧАТЬ