Wielkie kłamstewka. Liane Moriarty
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wielkie kłamstewka - Liane Moriarty страница 18

Название: Wielkie kłamstewka

Автор: Liane Moriarty

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788380979086

isbn:

СКАЧАТЬ zmartwienia. Chciała się troszczyć o kondycję świata, a nie o swoje zmarszczki i zagniecenia. Każda oznaka upływu czasu napełniała ją irracjonalnym poczuciem wstydu, jakby za słabo się starała. Tymczasem Ed z roku na rok stawał się coraz bardziej pociągający, w miarę jak pogłębiały się jego zmarszczki wokół oczu.

      Usiadła z powrotem na łóżku i wróciła do składania prania.

      – Bonnie przyjechała dziś po Abigail – oznajmiła. – Stanęła w drzwiach i wyglądała jak, sama nie wiem, szwedzka zbieraczka owoców, w szaliku w biało-czerwoną kratkę na głowie, i Abigail wybiegła z domu. Jak na skrzydłach. Jakby nie mogła już znieść swojej starej matki.

      – Uhm – odmruknęła Celeste. – Już rozumiem.

      – Czasem mam wrażenie, że ją tracę. Czuję, jak mi się wymyka, i mam ochotę ją złapać i powiedzieć: „Abigail, on ciebie też rzucił. Wystawił nas obie do wiatru”. Ale muszę postępować jak dorosła. A najgorsze jest to, że ona faktycznie jest szczęśliwa, kiedy tam medytują całą rodziną i żrą ciecierzycę.

      – Na pewno nie – stwierdziła Celeste.

      – Prawda? Nie znoszę ciecierzycy.

      – Serio? A ja lubię. Jest zdrowa.

      – Zamknij się. To jak? Przywieziesz chłopców, żeby się pobawili z Ziggym? Czuję, że biedna Jane będzie potrzebować wsparcia w tym roku. Zostańmy jej przyjaciółkami i weźmy ją pod swoje skrzydła.

      – Jasne, że przyjedziemy – obiecała Celeste. – Przywiozę ciecierzycę.

      Pani Lipmann: Nie. Żaden wieczorek integracyjny w tej szkole nie skończył się rozlewem krwi. To obraźliwe i oszczercze pytanie.

      Rozdział piętnasty

      – Chcę kiedyś mieszkać w takim piętrowym domu – oznajmił Ziggy, kiedy podchodzili do drzwi wejściowych Madeline.

      – Naprawdę? – spytała Jane i poprawiła pasek torby na ramieniu. W drugiej ręce niosła plastikowy pojemnik ze świeżo upieczonymi bananowymi babeczkami. Marzy ci się takie życie? Mnie tak samo. – Potrzymaj chwilkę, dobrze? – Podała synkowi pojemnik, a sama wyjęła z torby kolejne dwa listki gumy do żucia, nie odrywając wzroku od domu. Był to zwyczajny, dwupiętrowy domek z kremowej cegły. Trochę zaniedbany. Trawnik wymagał skoszenia. Na samochodzie leżały dwa podwójne kajaki. Deski surfingowe i do bodyboardingu stały oparte o ścianę. Na balkonie wisiały ręczniki plażowe, a na trawie przed domem leżał porzucony rowerek.

      Dom nie krył w sobie nic specjalnego. Był podobny do domu rodzinnego Jane, mniejszego i schludniejszego, ale mieszkali godzinę od oceanu, toteż brakowało śladów pobytu na plaży, roztaczał jednak tę samą pełną prostoty podmiejską aurę.

      Tak wyglądało dzieciństwo.

      To było takie proste. Ziggy nie stawiał zbyt wielkich wymagań. Zasługiwał na takie życie.

      Gdyby Jane nie wyszła tamtego wieczoru, gdyby nie wypiła trzeciej tequili, gdyby powiedziała: „Nie, dziękuję”, kiedy się przysiadł, gdyby została w domu, skończyła studia, znalazła pracę, męża, kredyt i zrobiła wszystko jak należy, być może któregoś dnia zamieszkałaby w podobnym domu i byłaby porządną osobą wiodącą porządne życie.

      Ale wtedy Ziggy nie byłby Ziggym.

      Może wcale nie miałaby dzieci. Przypomniała sobie swojego lekarza, smutną zmarszczkę na jego czole, rok przed zajściem w ciążę. „Musi pani zrozumieć, że zajście w ciążę będzie bardzo trudne, jeśli nie wykluczone”.

      – Ziggy! Ziggy! Ziggy! – Drzwi otworzyły się zamaszyście i Chloe, w przebraniu wróżki i kaloszach, wybiegła za próg i pociągnęła Ziggy’ego za rękę. – Przyszedłeś do mnie, tak? Nie do mojego brata Freda!

      Madeline stanęła za nią w czerwono-białej sukience w groszki z bogatym dołem w stylu lat pięćdziesiątych. Włosy miała spięte w rozkołysany kucyk.

      – Jane! Szczęśliwego Nowego Roku! Jak się masz? Miło cię widzieć. Patrz, wyleczyłam kostkę! Pewnie się ucieszysz, że włożyłam buty na płaskiej podeszwie.

      Stanęła na jednej nodze i zakręciła kostką, demonstrując połyskliwe, czerwone baletki.

      – Jak rubinowe trzewiczki Dorotki – zauważyła Jane, podając jej babeczki.

      – Prawda, czyż nie są boskie?! – zawołała Madeline. Zajrzała pod pokrywę. – Boże miłosierny! Nie mów, że sama upiekłaś.

      – Owszem. – Jane usłyszała z pięterka śmiech syna i serce mało nie wyfrunęło jej z piersi.

      – No popatrz, ty przynosisz babeczki, a ja wystroiłam się jak gospodyni domowa z lat pięćdziesiątych – zażartowała Madeline. – Podoba mi się myśl o pieczeniu, ale jakoś nie mogę jej zrealizować. Zawsze brakuje mi jakiegoś składnika. Skąd bierzesz mąkę, cukier i ten… no wiesz, ekstrakt z wanilii?

      – Hm. Kupuję. W miejscu, które się nazywa supermarket.

      – Pewnie robisz listę – ciągnęła Madeline. – A potem nie zapominasz jej zabrać. – Jane zrozumiała, że jej pieczenie wzbudza w Madeline podobne odczucia, co w niej fatałaszki Madeline: coś na kształt ostrożnego podziwu wobec dziwnych upodobań. – Wpadnie też Celeste z chłopcami. Już widzę, jak rzuci się na te babeczki. Kawa czy herbata? Lepiej nie pijmy szampana przy każdej okazji, choć nie miałabym nic przeciwko. Masz co oblewać?

      Madeline zaprowadziła ją do wielkiej kuchni połączonej z jadalnią.

      – Niestety nic – stwierdziła Jane. – Poproszę zwykłą herbatę.

      – Jak tam przeprowadzka? – Madeline nastawiła czajnik. – Nie było nas w mieście, w przeciwnym razie pożyczyłabym ci Eda do pomocy. Zawsze wypożyczam go do przeprowadzek. On to uwielbia.

      – Serio?

      – Nie, skąd. Nienawidzi tego. Strasznie się na mnie wścieka. Mówi: „A co ja jestem, furgonetka?” – zniżyła głos, naśladując męża. – Ale wiesz, płaci za siłownię, więc co mu szkodzi przerzucić kilka pudeł za darmo? Siadaj. Przepraszam za bałagan.

      Jane usiadła przy długim, drewnianym stole usłanym rekwizytami rodzinnego życia, wśród których znajdowały się naklejki z baletnicami, otwarta książka leżąca grzbietem do góry, krem przeciwsłoneczny, klucze, elektroniczna zabawka i samolocik z klocków Lego.

      – Rodzina mi pomogła – wyjaśniła Jane. – Tam jest od groma schodów. Bliscy nie mogli mi tego darować, ale sami zaoferowali swoją pomoc. – („Lepiej, żebym za pół roku nie musiał znów targać tej cholernej lodówki”, zapowiedział brat.)

      – Mleko? Cukier? – zaproponowała Madeline, wrzucając do kubków torebki herbaty.

      – Nie, poproszę czarną. Uhm, widziałam dziś rano jedną z matek. – Jane СКАЧАТЬ