Nieśmiertelni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nieśmiertelni - Vincent V. Severski страница 31

Название: Nieśmiertelni

Автор: Vincent V. Severski

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежные детективы

Серия: Czarna Seria

isbn: 9788382520903

isbn:

СКАЧАТЬ przedstawiającej trzech antycznych wojowników, którzy wyglądali teraz, jakby pilnowali upragnionej ciszy.

      Zbliżał się świt, na zewnątrz już szarzało, ale północny Teheran jeszcze spał w najlepsze. To był jałm almazid, najważniejszy dzień muzułmańskiego tygodnia, jak nazywał piątek Allah, i dlatego w wielu miejscach słychać już było muezinów wzywających na fadżr, pierwszą poranną modlitwę.

      Jednak w apartamencie na siedemnastym piętrze strzeżonego eleganckiego kompleksu mieszkalnego Zamin w Szahrak-e Gharb nic nie było słychać, choć meczet znajdował się ledwie trzysta metrów dalej. Nawet gdyby dotarł do nich śpiew muezina, to i tak byłoby mało prawdopodobne, by ktokolwiek zechciał pójść teraz na poranną modlitwę.

      Za ścianą ozdobioną polichromią z wojownikami, w ciemnym dwudziestometrowym pokoju, spał na brzuchu młody mężczyzna, ubrany w białą rozpiętą do pasa koszulę, granatowe spodnie i czarne buty, z których zwisały sznurowadła. Prawą ręką obejmował nagą kobietę, która leżała w pozycji biegacza, symbolicznie przykryta kawałkiem kołdry. Była młoda, bardzo atrakcyjna i w odróżnieniu od czarnowłosych dziewczyn w salonie miała platynowosiwy balejaż. Rozrzucone w nieładzie włosy, jakby szarpane wichurą, zakrywały częściowo jej twarz, ale i tak widać było ładne, regularne kaukaskie rysy.

      Wojownicy z polichromii zakończyli ostatecznie swoją wartę o szóstej trzydzieści, gdy w salonie zadzwonił telefon komórkowy. Zamilkł po trzech sygnałach. Dziewczyny na kanapie ani drgnęły, jedynie mężczyzna w fotelu zamknął usta, z trudem przełknął ślinę przez wysuszone gardło i nie otwierając oczu, powoli, majestatycznie sięgnął prawą ręką do kieszeni.

      Zanim odnalazł i wyjął komórkę, ten sam sygnał dokładnie po minucie zabrzmiał ponownie. Mężczyzna gwałtownie poderwał się na nogi, wyciągnął aparat z kieszeni i spojrzał uważnie na wyświetlacz. Odczytał napis cyrylicą – аноним – i po dwóch sygnałach się wyłączył.

      Zaklął cicho po rosyjsku, zacisnął usta i zaczął tarmosić rozczochrane włosy, jakby się nad czymś zastanawiał. Nie wyglądał na zaskoczonego, raczej na zakłopotanego, zdezorientowanego, a w rzeczywistości nie do końca trzeźwego. Rozejrzał się po pomieszczeniu, wyraźnie czegoś szukając, i zatrzymał wzrok na śpiących dziewczynach. Przeklął raz jeszcze. Wsunął koszulę do spodni, wypuścił głośno powietrze i ruszył w kierunku wyjścia.

      Przeszedł kilkanaście metrów ciemnym szerokim korytarzem, stukając cicho butami na marmurowej posadzce. Skręcił w lewo i po paru metrach doszedł do drzwi z okrągłą matową szybą. Wewnątrz paliło się światło.

      Wszedł do obszernej, elegancko urządzonej kuchni, w której panował bałagan typowy dla tego miejsca po dużej i długiej imprezie. Wielkie orientalne tace pełne były jedzenia, inne tylko częściowo, a jeszcze inne wyczyszczone idealnie. Brudne talerze, szklanki, butelki zajmowały każde wolne miejsce poza podłogą.

      – Wiedziałem, że tu będziesz – rzucił po rosyjsku do ledwo widocznego w kuchennym bałaganie młodego mężczyzny, który obgryzał grillowane jagnięce żeberka. – Ty to masz apetyt! – Pokręcił z niesmakiem głową i wyglądało, jakby mu się niebezpiecznie odbiło. – Gdzie jest Samad? – zapytał.

      – Śpi z tą farbowaną Ormianką…

      – Elen?

      – Nie wiem… może… tak, chyba Elen – odparł tamten z wyraźną obojętnością, odgryzając spory kawałek mięsa. – Skąd on ją wytrzasnął? To dziwka jakaś?

      – Chyba nie. Nie wygląda na taką. – Mężczyzna w granatowych spodniach usiadł obok na krzesełku, starając się nie patrzeć na rozmówcę. – Możesz na chwilę przestać jeść, Oleg?

      – Ech… Wasia, Wasia… – Obgryziona kość wylądowała na stosie podobnych. – Krzyż pański z tobą! Nie trzeba było tyle pić, zobacz, jak wyglądasz, i popatrz na mnie! – Tym słowom towarzyszył ironiczny uśmiech. – Jestem jak młody bóg.

      Wasia podał Olegowi swój telefon komórkowy i kiwnął głową na znak, żeby do niego zajrzał. Podniósł dwa palce i bezdźwięcznie, poruszając tylko ustami, powiedział: „Dwa dzwonki. Dwie minuty temu”. Oleg przestał się uśmiechać i sprawdził w pamięci telefonu wykaz połączeń. Po chwili w ten sam bezdźwięczny sposób odpowiedział: „To pierwszy raz”.

      Spojrzeli po sobie z identyczną mieszaniną euforii i zaskoczenia. Poczuli, że dzieje się coś wyjątkowego albo wkrótce się zdarzy, i obaj odruchowo pomyśleli, że powinni natychmiast zobaczyć wiadomości w telewizji. W pierwszej chwili wydawało im się, że może wkrótce nastąpić to coś, co od lat wisi w powietrzu nad Iranem. Ale zaraz do nich dotarło, że przecież nikt by o tym nie uprzedzał w telewizji.

      Patrzyli na siebie, myśleli tak samo o tym samym i zrobiło im się jakoś dziwnie dobrze, kiedy przypomnieli sobie, że mają do dyspozycji swoje beretty 92 i dwa scorpiony schowane w lokalu konspiracyjnym o kryptonimie „Mansur”.

      Centrala po raz pierwszy użyła nadzwyczajnego systemu wywołania kontaktu, co oznaczało, że czeka ich jakieś zadanie specjalne, a w Iranie mogło to oznaczać tylko ekstrawysoką dawkę adrenaliny, śmiertelną jak nigdzie na świecie. Wiedział o tym każdy oficer wywiadu, który godził się tu pracować.

      Oleg Miecznikow i Wasia Karakułow, dwaj biznesmeni z Kazachstanu, też o tym wiedzieli. Wiedział o tym także trzydziestopięcioletni Samad Harumi, który właśnie stanął w drzwiach, teherański playboy, biznesmen i syn generała Ahmada Harumiego, dowódcy Brygady Al-Kuds, elitarnej jednostki Strażników Rewolucji.

      – Zawiąż buty, Samad, bo się zabijesz na tych marmurach – rzucił w jego stronę po angielsku Oleg.

      Samad nie wyglądał na zbyt przytomnego i nawet nie spojrzał w dół.

      – Wody – zamruczał i wszedł do kuchni.

      Wasia podał mu butelkę z wodą. Samad chwycił ją i przyssał się do niej łapczywie, jakby właśnie przeszedł Wielką Pustynię Słoną.

      – Zrobię kawy – oznajmił Oleg. – A wy poproście panie, żeby się już zbierały do domu. Ogłaszam koniec imprezy. Trzeba posprzątać. – Wstał i podszedł do dużego, panoramicznego okna, które wychodziło na północny wschód.

      Z siedemnastego piętra wieżowca rozpościerał się wspaniały widok na ogromne miasto rozłożone jak gruby dywan u stóp ośnieżonego masywu gór Elburs. Wstawał słoneczny zimowy dzień, wiatr oczyścił miasto ze smogu i przyniósł mroźne, suche powietrze z centralnej Azji.

      – Zapowiada się piękny dzień – obwieścił Oleg, stojąc wciąż przy oknie, z rękami w kieszeniach. – Zrobię dzisiaj zjazd. Szkoda pogody i piątku.

      – Pojechałbym z tobą, ale… – odezwał się niewyraźnie Wasia – nie czuję się dobrze.

      – Masz zdrowie, Oleg – dodał Samad i odstawił na bufet pustą butelkę, ale nie trafił dokładnie i spadła na podłogę, odbijając się z hałasem.

      – Nie palę tego świństwa co wy i ostrożnie piję… – Oleg urwał w pół zdania. – Więcej sportu, panowie! Szczególnie tobie się przyda, Samad, bo seks to za mało. – Odwrócił się od okna. – W takim razie pojadę sam. Zawieziesz mnie, Samad? – Spojrzał na Wasię. – On się nie СКАЧАТЬ