Nieśmiertelni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nieśmiertelni - Vincent V. Severski страница 30

Название: Nieśmiertelni

Автор: Vincent V. Severski

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежные детективы

Серия: Czarna Seria

isbn: 9788382520903

isbn:

СКАЧАТЬ święta, w której leżą pokolenia bohaterów, dlatego potrafił donieść mocz do domu albo znaleźć jakąś toaletę w mieście. Na wypadek jednak gdyby sytuacja przybrała bardziej dramatyczny obrót, zawsze nosił przy sobie dwulitrowy plastikowy woreczek na mrożonki z zapięciem, jak przystało na żołnierza specnazu.

      – Żaden zapach nie pociągnie psa za człowiekiem tak jak szczyny… Uff… – Głośno wypuścił powietrze, otrzepał dokładnie i zapiął rozporek. – Choroszooo… – westchnął.

      Minęła północ, a jemu wcale nie chciało się spać. Siedział w kuchni oparty o ścianę, z wyciągniętymi nogami, w lewej ręce trzymał do połowy wypitą butelkę wódki, a w prawej pustą szklankę. Przed oczami wciąż miał pokaz szalonej dżygitówki kubańskich Kozaków.

      Koniki mają co prawda liche, ale jakie mądre i inteligentne… Bladź! Koń i człowiek razem przeciw wrogom – pomyślał. Ech… Rossija! I przyszło mu do głowy, żeby puścić piosenkę Koń zespołu Lube, ale znał już ją na pamięć i trochę mu się znudziła. A właściwie to człowiek i koń… powinno się mówić – poprawił się.

      Poszedł do pokoju i przyniósł do kuchni swojego laptopa. Włączył i nim się zalogował, wlał sobie pół szklanki i wypił na bezdechu. Gdy wypuścił powietrze, laptop był już w sieci.

      – Światłowody, bladź… światłowody… szerokopasmowy internet. Ech… Rossija! Bladź! – mruczał pod nosem, szukając czegoś w Googlach. – No! Znalazłem! Ja bym nie znalazł?! No, teraz sprawdzian mały. – Był w doskonałym nastroju i nie bez powodu, bo miał za sobą wyjątkowo udany dzień. – Sześć, trzy, dwa, siedem, pięć, cztery, cztery – wyliczył z zamkniętymi oczami. – O! – Spojrzał, mrużąc oczy. – Pomyliłem się o dwie osoby. Tak… to razem będzie sto jedenasty raz – oznajmił na głos z zadowoleniem, uderzył palcem w klawisz Enter i stanął na środku kuchni, z rozłożonymi rękami i zamkniętymi oczami.

      Odczekał chwilę.

      Dynamicznie, przeciągle zaczęła trąbka w tonacji F-dur, pląsając lekko. Po chwili dołączyły do niej helikony i tuby, zupełnie niewinnie ciągnęły razem całkiem długo, równo, wyraźnie, jakby na coś czekały. Jagan słyszał każdą drżącą półnutę, każdy pusty interwał i choć nawet nie wiedział, co to klucz wiolinowy, to czuł motylki w brzuchu. Wkrótce, bez wielkiego zaskoczenia, przyłączyły się bębny basowe i teraz, mocno, niespodziewanie, wszystko wybuchło, wyleciało w powietrze jak potężna wodorowa eksplozja dźwięków i emocji…

      Cigani! Juris!!! Bum, bum, bum, bum…

      W ciągu ostatnich dwóch tygodni Jagan sto jedenaście razy słuchał piosenki Kałasznikow i wciąż nie mógł wyjść ze zdumienia, że można napisać coś tak pięknego o radzieckim automacie AK-47. Oczywiście zżerała go zazdrość, że to nie jest rosyjska piosenka, ale przecież Słowianie na Bałkanach jak mało kto potrafią docenić piękno i duszę broni, a szczególnie kałasznikowa.

      Serbowie i Czarnogórcy to w końcu bracia, choć z cygańską duszą, i ostatecznie można im wybaczyć przywłaszczenie symbolu naszego przemysłu zbrojeniowego – myślał Jagan, ale wcale nie było mu z tym lżej.

      Z szeroko rozłożonymi rękami, w których trzymał butelkę wódki i szklankę, próbował tańczyć coś pomiędzy sirtaki a lezginką, a przynajmniej wydawało mu się, że tańczy. Jagan miał wiele niezwykłych talentów, jednak nie potrafił przełożyć muzyki na ruch ciała, nie mówiąc już o śpiewaniu. Dlatego miotał się po kuchni w konwulsyjnych skokach przywodzących na myśl przebudzenie zombi i na całe gardło wykrzykiwał jedno słowo:

      – Kałasznikow, kałasznikow, kałasznikow…!

      I tak przez trzy minuty i dwadzieścia dwie sekundy. W ostatnich sekundach utworu wpadł w trans, zapomniał o jakiejkolwiek rytmice i zaczął walić stopami w podłogę, aż zadrżały szklanki na suszarce i odezwał się sąsiad:

      – Ciiiiiisza… kuuuuurwa… jebana twoja mać!

      Gdy tylko zamilkły ostatnie takty piosenki, Jagan stanął w miejscu jak posąg i kuchnię wypełniła przeciągła cisza. Przechylił butelkę pionowo do sufitu i resztka wódki wlała mu się do gardła, aż się zapowietrzył. Nie dał rady wypuścić powietrza, pociemniało mu w oczach i runął prosto na wznak, uderzając niegroźnie głową o lodówkę.

      – No kurwa… zabiję tę bladź za ścianą – powiedział, podnosząc się z trudem i trzepiąc głową na boki. – Bóg mi świadkiem! Zabiję! Co za naród… co za pierdolone niekulturalne śmiecie tu mieszkają, że nawet dla narodowych symboli nie mają szacunku. Bladź jedna! Pewnie jakiś Czeczen albo inny kozi syn.

      Poszedł do dużego pokoju, przytrzymując się ręką ściany, bo zaczęło mu się mocno kręcić w głowie. Pół litra kozackiej wódki i uderzenie o lodówkę zrobiły swoje. Natłok przeżyć tego dnia też nie był bez znaczenia. Jagan wszedł do ciemnego pokoju, od razu znalazł wiszący na ścianie nóż Kizlyar, podrzucił go, chwycił za ostrze z dedykacją Putina, zamachnął się i z całej siły cisnął nim w ciemność. Tępy, głuchy dźwięk potwierdził, że nóż wbił się w ścianę. Jagan zapalił światło i bez zaskoczenia stwierdził, że nóż tkwi w samym środku kartki A4, która wisiała na ścianie nad kanapą. Właściwie to nie musiał zapalać światła, by to stwierdzić. Sam nie wiedział, jak to się dzieje, ale nawet gdyby był ślepy, to i tak by trafił.

      Inkrustowana rękojeść z orzecha kaukaskiego tkwiła w środku czoła młodej kobiety, kolorowego rysunku w stylu gdzieś pomiędzy Płaczącą kobietą a Portretem Mae West. Tak to tłumaczyła Gala, która go narysowała, ale dla Jagana to była tylko dzika Amina. Jego niedokończona robota.

      Zostawił nóż w ścianie i pomyślał, że to dla niego wyśmienite miejsce, bardziej odpowiednie niż majestatyczny zwis na gwoździu obok. Postanowił, że będzie tam tkwił, dopóki on nie zakończy sprawy Aminy Bogajewej. Sięgnął odruchowo do szuflady w komodzie i wyjął przedmiot zawinięty w białą flanelową szmatkę. Rozwinął ją i w dłoni został mu złoty pistolet TT, który zdobył w mieszkaniu Muhamedowa w Groznym. Pistolet był tylko pozłacany, jak się później okazało, ale brylanty w rękojeści były jak najbardziej prawdziwe, chociaż zabrudzone. Jagan nigdy się nawet nie zastanawiał, ile jest wart, wystarczało mu, że Muhamedow już nie może się nim cieszyć. No i podobał mu się pięknie grawerowany perski napis: Nie zwyciężysz samym złotem i orężem. Jeśli chcesz wiedzieć, jak zwyciężać, zaczekaj na Mahdiego – Allah akbar.

      Jagan nie znał żadnego Mahdiego i nie miał czasu na niego czekać, ale jak zwyciężać, wiedział lepiej niż inni.

      Wrócił do kuchni, wycelował pistolet w ścianę łączącą go z sąsiadem i wykrzyczał:

      – Bum, bum, bum, bum…!

      Impreza trwała całą noc i w mieszkaniu można było wyczuć jeszcze woń alkoholu wymieszaną z dymem papierosowym i ostrym zapachem haszyszu Royal Afghan. W rogu ogromnego pokoju leżała rozbita szisza, a obok niej stała niedopita butelka johnniego walkera. Na wielkiej skórzanej kanapie koloru beżowego, bogato inkrustowanej afrykańskim dębem, spały na waleta dwie dziewczyny przykryte isfahańskim obrusem. Obok kanapy, na środku wielkiego meszhedzkiego dywanu, stała duża ława z zielonego perskiego marmuru, oparta na czterech СКАЧАТЬ