Название: Przewóz
Автор: Andrzej Stasiuk
Издательство: PDW
Жанр: Контркультура
Серия: Poza serią
isbn: 9788381912402
isbn:
Wykręcili mu ręce do tyłu. Stał pochylony, czuł, jak krew na plecach stygnie i lepi koszulę do skóry. Pomyślał, że niedługo powinno świtać, ale nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Oślepiło go nagłe światło.
– Przywiążcie go tam.
– Gdzie?
– Mówię. Tam.
Rzucili go w tył, aż uderzył plecami w twarde drewno. Któryś wyciągnął mu pasek i skrępował ręce na plecach. Światło zgasło. Nic nie widział. Obszukiwali go. Wypróżnili kieszenie spodni, ale prawie nic nie miał. Pół paczki papierosów, benzynową zapalniczkę zrobioną z łuski od dwudziestomilimetrowego naboju i stary kozik z drewnianą rękojeścią. Potem obmacali dokładnie całe ciało. Poczuł ból, gdy materiał koszuli oderwał się od pleców.
– Nic nie ma – powiedział któryś z nich.
– Nic?
– Nic. Papierosy, nóż. Nic.
Snop światła padł na leżące w trawie przedmioty. Jeden z tych, którzy go trzymali, przyklęknął i sięgnął po paczkę i zapalniczkę.
– Zostaw.
– Panie plutonowy, palić się chce.
– Jesteśmy żołnierzami, a nie złodziejami.
– Ale…
– Nie ma, kurwa, „ale”. Jak chcecie się częstować, to jego spytajcie.
Poruszył dłońmi, ale pasek był mocno zaciśnięty. Starał się nie dotykać plecami drewna. Ziemia była mokra i zimna. Czekał, aż znowu zaszczeka pies, bo chciał poczuć, że wieś jest blisko, że nie są tu sami, tylko z tym krzyżem i starymi trupami pod ziemią. Wschód miał za plecami. Wyobrażał sobie, że zaraz wyjdzie słońce, zrobi się jasno i wszystko zniknie.
– Niech biorą – powiedział.
Latarka znów się zapaliła i zobaczył, jak dzielą się papierosami.
– Niemieckie – powiedział któryś.
– Widzisz skurwysyna!
Latarka zgasła i błysnął płomyk zapalniczki. Poczuł zapach dymu. Pomyślał, że powinni go poczęstować, ale zaraz przyszło mu do głowy, że wtedy go zastrzelą.
– Gdzie schowałeś?
– Nigdzie.
– Nie leć w chuja z wojskiem, ci mówię.
– Jakim wojskiem?
– Z polskim, kurwa, z polskim.
– Przecież wojna się skończyła.
Poczuł, że tamten zbliża się w ciemnościach. Jego ciepło i pot były gorętsze niż upał nocy.
– Posłuchaj, przewoźniku mośków: wojna się nie skończy, póki my żyjemy. A na wojnę potrzebne są pieniądze. Najlepiej mośkowe, a ty je masz, tylko nie chcesz dać. Nie chcesz dać pieniędzy na wojnę z wrogiem. Wiesz, ile kosztuje pistolet? No powiedz, wiesz?
– Nie wiem – odpowiedział. – Nie interesowałem się.
– To się, kurwa, zainteresuj. Cztery tysiące kosztuje, a niemiecki pięć…
– U Ruskich powinno być taniej. U nich wszystko taniej – powiedział.
– Tak mówisz? To woź pistolety, a nie mośków. Albo mośków w jedną, a pistolety w drugą. Patriotycznie byś jeździł. Zarazę w jedną, oręż w drugą. Trzydziestu za tetetkę. Po ile tetetki mają? Co tam trzydziestu. Piętnastu, dziesięciu. Płaciliby. Dziesięciu weźmiesz?
– Nie wiem – odpowiedział.
– Nic nie wiesz – westchnął tamten. – Nic nie chcesz powiedzieć. Ciężko z wami wszystkimi. – Westchnął jeszcze raz i odsunął się w mrok.
Psy we wsi się rozszczekały. Pocieszał się, że to znak nadciągającego brzasku. Zastanawiał się, czy mają go za co zabić. Nic specjalnego nie przyszło mu do głowy, a potem przypomniał sobie trupa, którego jakiś czas temu znalazł przy brzegu. Unosił się wzdęty, z koszulą opiętą na plecach. Wydawało mu się, że skądś go zna, może ze wsi, albo że go kiedyś wiózł. Podniósł już wiosło, żeby go odwrócić, ale się rozmyślił, bo przecież ta wiedza nie była mu do niczego potrzebna. Mogła oznaczać kłopoty. Nic innego. Więc pchnął go tylko lekko w stronę głównego nurtu. Raz i potem jeszcze raz, i patrzył, jak prąd niesie ciało w dół rzeki. Nigdy później o nim nie słyszał, więc pewnie nikt go nie znalazł, a nawet jeśli, to może niżej. Wieś albo dwie dalej. W ogóle nie musiał być stąd. Gdzieś z Dorohuczy na przykład, z drugiej strony.
Albo wtedy pod koniec zimy. Poszedł nad rzekę, żeby popatrzeć, jak rusza lód. Obok wiatraka, potem w prawo i w dół, wyjeżdżonym przez sanie śladem wiodącym do dwóch samotnych gospodarstw nad samym brzegiem. Śnieg tajał w południe pod marcowym słońcem. Minął zabudowania, ślad się urwał i musiał brnąć w ciężkich zaspach. Doszedł do miejsca, gdzie pas wiklin ustępował i można było zejść wprost na brzeg w niewielkiej zatoce, w której latem spędzano bydło do wodopoju. Środek nurtu był już wolny. Kra piętrzyła się w zakolu rzeki i napierała na wikliny. Zszedł ostrożnie nad samą wodę. Wydawało mu się, że w cieple południa rzeka odzyskuje swoją mulistą woń. Kilkadziesiąt metrów w górę dostrzegł stado wron. Przypominały strzępy sadzy. Poszedł w tamtą stronę. Okruchy kry były grube i śliskie. Wrony się poderwały. Podszedł jeszcze bliżej i zobaczył niewyraźny kształt zatopiony w bryle lodu. Różowosine mięso wystawało ze szklistej powierzchni. To musiała być twarz, bo trochę niżej, tak samo wydziobany, uwalniał się z lodu zarys ud. Reszty nie było widać. Wrony przysiadły kilkadziesiąt kroków dalej i spokojnie czekały. Podniósł wzrok i na drugim brzegu dostrzegł dwóch żołnierzy w szynelach. Na plecach mieli karabiny z nasadzonymi sztykami. Stali nieruchomo i patrzyli w jego stronę.
Wrócił po swoich śladach. W obejściu mężczyzna wyprowadzał konia ze stajni. Ciężkie zwierzę stało oślepione słońcem. Gospodarz klepnął je w zad i próbował zmusić do ruchu. Gniady stępak pokłusował parę kroków i znieruchomiał.
– Trupa tam masz! – zawołał.
– No i chuj! – odkrzyknął mężczyzna. – Odtaje i spłynie. Ryby się zbudzą, to go zjedzą.
– Niemiec wie?
– Ja się go nie pytał – odpowiedział i podszedł do płotu. Z komina chałupy unosił się błękitny dym. – Trup w te, trup w tamte. Jesienią już płynęli. Starczyło popatrzeć. Dnia nie było.
– Skąd płynęli?
– Chuj wie. Z góry. Z ruskiej, może z naszej strony. Płynie, kiecka się wydyma, białe udziska widać i płynie dalej. Wystarczyło stanąć. Dzieci się darły: „Tato, złap, tato, złap!”. A co ja będę łapał? Trupiarz jestem? „Poszły do chałupy!” Latem to aż smród СКАЧАТЬ