Przewóz. Andrzej Stasiuk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przewóz - Andrzej Stasiuk страница 8

Название: Przewóz

Автор: Andrzej Stasiuk

Издательство: PDW

Жанр: Контркультура

Серия: Poza serią

isbn: 9788381912402

isbn:

СКАЧАТЬ nie można od takich rzeczy zasnąć. Od wspominania wojny, która przecież wciąż trwała i jak wódka czadziła umysły. Wojna nie kończy się nigdy dla kogoś, kto ją widział. Milicja też przychodziła i piła. I wojsko przychodziło, i wszyscy inni. Więc nie dało się spać. Opowiadali historie, które razem z dymem i gorącem wchodziły do ciasnego pokoju. Lecz były niewyraźne. Groźne, brudne i niejasne, stłumione drewnem podłogi. Jakby ktoś ze skrzyni, z rozgrzanej, dusznej trumny opowiadał. Było ich trzech albo czterech, kładli się na podłodze i przez deski próbowali usłyszeć więcej.

      Teraz patrzył na szary dom na rogu rynku i nie miał nic do powiedzenia. Pokiwał tylko głową, gdy zapytałem, czy to środkowe okno na górze było jego. Mógł z niego widzieć całe życie miasteczka. Wszyscy prędzej czy później tędy przechodzili albo turkotali furkami. Wynurzali się z wojennej ciemności i nasłuchiwali, czy Niemiec nie wróci, Żyd nie zmartwychwstanie, czy Ruski nie odejdzie. Przyczajeni i czujni. I dopiero nocą pod podłogą, w dymie i gorącu mijał im strach, gdy pili z zimnoszarych butelek. Więc za dnia ich widział, a w nocy mógł słyszeć, że Niemcy, że Żydzi, że Ruscy i że w ogóle chuj. Bo wojna się skończyła, ale nie minęła. Bo wojna tutaj nie mijała nigdy. Dlatego byli tacy przyczajeni i czujni i wyglądali odejścia, powrotu albo zmartwychwstania. Mieli ten kraj, ale on nie był ich. Żyli tu, odkąd pamiętali, ale nie na swoim. Zawsze mógł ktoś przyjść i zabrać, a potem zjawiał się następny i oddawał to niby ich własne, ale cudze. Siedzieli i pili w żydowskim domu nocą, nasłuchując, czy Niemiec nie wróci, Ruski nie wygoni i w ogóle chuj, bo raz po raz trupy zjawiały się za tym stołem, pod ciemną lampą i w dymie. Trupy raz za razem. Własne i cudze. Wypływały na wierzch jak w rzece i nikt się nie dziwił. Pamięć niby czarna woda wynosiła wirem truchła i na powrót wciągała. Tak go sobie wyobrażałem: że patrzy za dnia, a w nocy słucha.

      Poszliśmy wokół rynku, który przypominał park albo las, bo stare drzewa rzucały nieustanny cień i nawet w najgorętsze dni zalegała tutaj zbutwiała wilgoć. Cerkiew stała zamknięta i cicha. Poszliśmy w stronę wzgórza, gdzie kiedyś podobno była warownia. Weszliśmy po kilkudziesięciu stopniach. Musieliśmy przystawać co jakiś czas, przytrzymując się poręczy. Z góry był widok na zakole rzeki i daleką perspektywę wód toczących się przez rozległy krajobraz. Pola, lasy i niebo pylące błękitnawą mgłą. W dole na brzegu leżał zardzewiały prom. Było cicho i ani żywej duszy. Nurt toczył się ze wschodu, szturchał wzgórze zgiętym łokciem i zaraz za miasteczkiem skręcał na północ. Zielonkawy, pozornie spokojny, lecz pełen wirów, nagłych głębin i rozwleczonych mielizn przypominających jasne wyspy. Na Ruskiej Stronie podmokła zieleń parowała w ciepłym powietrzu. W podtopionej łódce stało lusterko wody. I nic. Ani ruchu, ani dźwięku. Tylko świadomość, że ruchome, żywe ramię rzeki nieustannie ociera się o piach, o wypłukane przed tysiącleciami wnętrze ziemi. Tak to sobie wyobrażałem, bo on nic nie mówił, nie opowiadał żadnych historii. Na przykład o tym, że gdy chodził do szkoły zawodowej, kazali uczniom rozkuwać młotami bunkry i odzyskiwać stal zbrojeniową, z której później na zajęciach godzinami wykonywali proste narzędzia, przecinaki, kleszcze kowalskie, przebijaki, punktaki, cały ten metalowy kram, któremu oddał potem życie i nawet domowe meble robił z giętych prętów i blachy, tak że przypominały fabryczne szafki. Ale teraz nie mówił nic. Patrzył na swój dawny pejzaż i trudno było powiedzieć, co widzi. Wymizerowane domki wspinały się na skarpę. Wygrzewały się w słońcu jak płazy. Zamknięte, półślepe, zadowolone ze swojego losu. Że tyle lat nikt nie przyszedł, nie wyrwał ze snu. Nieruchomość. Mieli tu nawet biskupstwo. Kurię w dwutysięcznej pipidówie. Jak jakiś pograniczny Kudak. Totus Tuus Poloniae populus. Żeby mogli spać spokojnie i nigdy się nie przebudzić.

      Poszliśmy tam. Schodził z trudem, trzymając się poręczy. Coś jak oddzielne miasteczko była ta kuria. Reszta przy niej wyglądała jak jakieś podgrodzie, które w razie czego puści się z dymem, a potem najwyżej odbuduje. Przed pałacem stała czarna skoda superb. Kiedyś w radio słyszałem tutejszego biskupa. Miał kazanie, ale przemawiał jak na wiecu, a lud klaskał. Że złodzieje, że niewola, że zguba i trzeba wybrać takich, co ich wszystkich pogonią, i nareszcie nastanie coś w rodzaju porządnego królestwa Bożego, do którego wejdą tylko ci, co akurat biją brawo. Ale tutaj też nikogo nie było. Tylko rzeka w dole wydawała się żywa. Niosła w swoim wnętrzu muł, ryby i czasem zbutwiałe drewno.

      6

      Skręcił z drogi i poszedł ścieżką przez pastwisko. Noc była gorąca i nieruchoma. Krowy pasły się już od dwóch miesięcy i czuć było wyschniętym nawozem. Widział jaśniejącą kreskę ścieżki i zastawiał się, czy w porę dostrzeże bydlęcy placek. Właściwie się nie bał, ale pomyślał, że wróci do domu miedzami.

      – Tak będzie lepiej – powiedział pod nosem.

      Ludzie nie powinni widzieć i wiedzieć za dużo. Najlepiej, gdyby nic nie wiedzieli. Gdyby byli głupi. Jak się czegoś dowiedzą, to od razu chcą więcej. Nie śpią, tylko myślą. Leżą po ciemku i się zastanawiają. Potem budzą żonę i mówią jej, że coś jest nie tak. Nie tak jak było, nie tak jak powinno. Zobaczył przed sobą ciemną plamę dawnego cmentarza cholerycznego. Nikt tędy nie chodził. Bydło wydeptało przejście, kryjąc się w cieniu kilku topól w upalne dni. Wśród krzaków głogu i tarniny polatywały świetliki. Zatrzymał się na chwilę i obejrzał. Wydawało mu się, że ktoś za nim idzie, ale z tyłu było ciemno i cicho, więc wszedł w kolczasty gąszcz.

      Czekali na niego pod wysokim drewnianym krzyżem, który ktoś kiedyś ustawił z okazji zniesienia pańszczyzny. Tak mówili we wsi. Zastąpili mu drogę. W zaroślach mrok był gęściejszy i nie widział ich twarzy. Gdy się zbliżyli, poczuł skisły smród potu. Było ich dwóch. Zatrzymał się, a potem instynktownie cofnął o dwa kroki.

      – Czego chcecie? – zapytał.

      Nie odpowiedzieli, tylko postąpili w jego stronę. Znów zrobił dwa kroki w tył, licząc, że po omacku trafi na ścieżkę. Poczuł na plecach cierniste zarośla, przesunął się trochę, napierając na sprężystą ścianę, a oni bez słowa stali w ciemnościach. W końcu krzaki ustąpiły i powoli wsunął ciało w pustą przestrzeń. Pomyślał, że jeśli ich zagada, to nie ruszą się z miejsca.

      – No co? Chodzić nie wolno? Z żandarmerii jesteście? Do domu człowiek nie może wrócić? Kto wy w ogóle jesteście, żeby po nocy na cmentarzu wystawać i ludzi straszyć? Kurwa, umarlaki jakieś…

      Odwrócił się i skoczył w kolczasty przesmyk. Głóg rozdarł mu koszulę na ramieniu. „Chuja mnie złapią w nocy” – pomyślał i chwilę później poczuł czyjąś obecność tuż przed sobą, a potem kopnięcie, które podcięło mu nogi. Upadł plecami w gąszcz. Następny kopniak rzucił go głębiej w zarośla. Usta wypełnił mu metaliczny smak krwi. Od kolejnego stracił przytomność.

      – Leż. – Ktoś stał nad nim, czarniejszy od ciemności. – Następnym razem nie będziesz uciekał.

      Poruszył się i poczuł ból w całym ciele. Koszulę miał mokrą od krwi. Tamten się pochylił.

      – Wozisz ludzi – powiedział.

      – Czasem – odparł. Ledwo było go słychać.

      – Dziś w nocy obróciłeś dwa razy.

      – Dziś nigdzie nie byłem.

      – Nie pierdol. Dwa razy byłeś. Na dwa razy można dziesięciu albo i więcej przewieźć. Po sto za łeb. Dobrze liczę?

      Gdzieś w mroku odezwał się lelek. We wsi zaszczekał СКАЧАТЬ