Название: Przewóz
Автор: Andrzej Stasiuk
Издательство: PDW
Жанр: Контркультура
Серия: Poza serią
isbn: 9788381912402
isbn:
– Ile, Młody?
– Widzi mi się, że pod pięćdziesiąt, panie plutonowy.
– Widzi ci się?
– No, pod pięćdziesiąt, panie plutonowy. Na pewno.
– A we Włodawie jak liczycie?
– Różnie, panie plutonowy.
– Na mendle liczycie?
– Na mendle też. – Młody usiadł i zaczął nerwowo szukać kolejnego źdźbła.
– Młody, kurwa, wojna jest! „Melduję, panie plutonowy, że przejechało coś pod trzy mendle panzerkampfwagen drei”, tak? Niecała kopa, znaczy, przejechała?
– Pan plutonowy niemiecki zna?
– Zna – odpowiedział, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął papierosy.
Przesłaniając płomień dłonią, zapalił benzynową zapalniczką i podetknął paczkę chłopakowi.
– Nie palę, panie plutonowy.
– Widzę. Trawkę żujesz po bydlęcemu. Powinieneś palić. Poznać smak cywilizacji. Niemieckiej cywilizacji. Poznać smak wroga, żebyś wiedział, na co się porywasz. Wyście tam po wsiach pewnie machorkowe kurzyli albo bakun za stodołą siali i w gazetę zawijali, a tu jest wojna, dzieciaku, panzerkampfwagen drei idą, jakby krzyżactwo szło, więc naucz się palić. Z żelaza są, więc naucz się palić, to ci łatwiej będzie umierać. Zaciągniesz się i tyle.
Młody wziął papierosa i wetknął nieporadnie do ust. Trzymał go w samym kąciku warg. Pewnie to u kogoś widział. Pstrykał zapalniczką i gdy w końcu zapaliła, nie mógł trafić płomieniem. Jego twarz w zapadających ciemnościach była prawie dziecięca. Zakrztusił się i zaczął kasłać. Plutonowy odebrał mu papierosa i zgasił. Chłopak uciszył się w końcu, przywarł do mokrej trawy i ciężko oddychał.
– Musisz jednak poćwiczyć. Najlepiej na machorkowych.
Tam, gdzie stały rozrzucone domy, nie było widać żadnego światła. Pochłaniała je noc. Jakby nikogo nie było. Siedzieli albo leżeli w gęstniejącym mroku. Niektórzy szeptali bezgłośnie Zdrowaś Maryjo albo coś podobnego, Pod Twoją obronę, w nadziei, że czerń ich skryje, że dotrwają do świtu, że nikt nie przyjdzie, bo są niewidzialni. Tak zawsze było, ponieważ nie chcieli oglądać nikogo poza najbliższymi, nie chcieli sięgać wzrokiem dalej niż skraj wsi. Gdzieś na łąkach odezwał się derkacz. W zupełnej ciszy jego twardy, nieustępliwy głos brzmiał jak szyderstwo albo ostrzeżenie: że wszystko jest inne, niż się wydaje.
Plutonowy roztarł niedopałek w palcach i wstał.
– Idziemy – powiedział.
Poszli w dół pochyłości, w kierunku drogi. Piach był zryty głębokimi koleinami. W ciepłym powietrzu unosił się jeszcze zapach benzynowych spalin, metaliczna woń rozgrzanych mechanizmów. Przecięli drogę i mokrą od rosy łąkę. Plutonowy trafił na miedzę i poprowadził między łanami zboża. Szli o trzy kroki od siebie i prawie się nie widzieli. Młody odruchowo zerwał kłos i wyczuł, że to pszenica. Rozgniótł i włożył do ust kilka ziaren. Miały słodko-wodnisty, niedojrzały smak, ale pomogły zabić tytoniowy odór. Potem zerwał jeszcze jeden i jeszcze, i próbował oszukać głód.
– Sraczki dostaniesz.
– Ma pan słuch, panie plutonowy.
– Mam, Młody.
– Nie dostanę. Rano jadłem. Potem już nic.
– Za godzinę zjesz.
Szli mokrzy do kolan. Pomiędzy rozrzuconymi zagrodami, po cięciwie drogi, którą przetoczyły się czołgi. Gdzieś w oddali, po lewej, od strony wsi i rzeki, niosło się psie wycie i ujadanie. „Na drugim brzegu ich słychać – pomyślał plutonowy. – Wszystko zaplanowali, ale nie wzięli, kurwa, pod uwagę, że tu jest tyle psów”. Nad czarnym horyzontem, za wsią, za rzeką, pojawił się czerwony rąbek księżyca. Szli równo, szybko, czując dotyk mokrych traw i chwastów porastających miedze. Po chwili zobaczyli odległe kontury wysokich topól okalających obejścia. Czarne plamy ciemniejsze od widnokręgu i sklepienia. Plutonowy, nie zwalniając, skręcał to w prawo, to w lewo, jakby labirynt miedz znał od urodzenia. W prawo, w lewo, ale zawsze tak, by ciemne kępy drzew pozostawały jak najdalej. Żaden pies nie usłyszał ich kroków. Czasem odzywał się jakiś tu i tam, ale tylko w odpowiedzi na kundli zgiełk niosący się od wsi. Teraz, w tej ledwo rozjaśnionej ciemności, Młody nagle dostrzegł, że plutonowy jest niższy od niego. Niewielki, rozrośnięty, sięgający mu ledwo do ramienia, rozgarniał powietrze, jakby szedł pod porywisty wiatr, chociaż noc była jak makiem zasiał. Wydawało mu się, że słyszy jego równy, głęboki, nieustępliwy oddech pływaka albo biegacza. Może naprawdę słyszał.
Na stole stała skręcona lampa. Szkło u wylotu było zakopcone. Siedzieli we trzech wokół stołu. W półmroku przy kuchni krzątała się tęga kobieta. Zapach smażonej słoniny mieszał się z wonią nafty i zaduchem niewietrzonej izby. Kobieta przykucnęła ze stęknięciem i wrzuciła pod blachę garść szyszek. Ogień oświetlił jej nieruchomą twarz.
– Na drugi raz szybciej otwieraj – powiedział plutonowy.
– Spalim już – odpowiedział mężczyzna.
Był nieogolony i w czymś brudnawym. Pocierał dłonią szczecinę i patrzył przed siebie.
– A my stukalim.
– Ale żeby okno wybić…
– Trzeba się było prędzej spod pierzyny gramolić.
– Kto wiedział, że to pan Bury…
– Siwy – poprawił plutonowy.
– …pan Siwy… No, kto wiedział? Różni po nocy chodzą, pukają. Strach.
– Kto chodzi?
– Różni. Czasem popukają i pójdą, a czasem chcą drzwi wywalać. Siedzim po cichu i po ciemku.
– Psa nie masz?
– Zastrzelili.
– Kto?
– Nie wiem. Szczekał, to zastrzelili. W nocy. Księżyc był jak dziś.
Kobieta postawiła na stole patelnię, położyła pół bochenka chleba, nóż i dwie łyżki. Chciała odejść w głąb, ale plutonowy powiedział:
– Pokrój chleb i nie rób łaski.
Nie СКАЧАТЬ