Blaski i cienie II Rzeczypospolitej. Sławomir Koper
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Blaski i cienie II Rzeczypospolitej - Sławomir Koper страница 8

Название: Blaski i cienie II Rzeczypospolitej

Автор: Sławomir Koper

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788366630178

isbn:

СКАЧАТЬ tego mistrza takie potrawy jak sarnina w śmietanie czy zając w buraczkach uchodziły za zbyt proste, chociaż przyrządzał je równie znakomicie. A zdarzali się też specjaliści, którzy dużą rybę przygotowywali w całości zgodnie z odwiecznymi zasadami: gotowali głowę, piekli środek, a smażyli ogon.

      Amatorów miały także przysmaki rodem z chłopskiej kuchni. Zawsze znaleźli się wielbiciele prażuchy (zakalcowate ciasto z ciemnej mąki bogato okraszone skwarkami) czy też zwykłych ziemniaków z kwaśnym mlekiem. Na północnych Kresach uwielbiano natomiast pierogi bez względu na rodzaj nadzienia: na słodko i na słono. A także placki ziemniaczane, pyzy, kołduny czy kartacze.

      Melchior Wańkowicz był pomysłodawcą niezwykłego konkursu gastronomicznego. Korzystając z wizyty delegacji polskich literatów na Litwie (właśnie nawiązano stosunki dyplomatyczne z rządem w Kownie), zorganizował zawody w jedzeniu kołdunów.

      „Kontrola była sroga – opowiadał Wańkowicz. – Wydawało się po pięć kołdunów. Kołdun jordański bowiem, bez żadnych idiotycznych uszu od ciasta, kołdun pełniutki po brzegi, był tak duży, że całą dużą łyżkę od zupy zajmował. Dawać więcej jak po pięć – to już szósty nie będzie gorący jak się patrzy”22.

      Wielu zawodników zjadło po 30 kołdunów, niebawem jednak ich szeregi mocno się przerzedziły. Wreszcie na placu boju pozostali tylko potężny Litwin Liudas Gira i „maleńki, chudeńki Stanisław Piasecki, redaktor »Prosto z Mostu«”. Obaj zjedli po 70 (!) kołdunów, a gdy litewski zawodnik znacznie zwolnił tempo, Piasecki nałożył sobie kolejne porcję.

      „A tu litewski Goliat już na wolne obroty przeszedł. Widzę ja, trzy kołduny u niego na talerzu leżą i zamyślony jakiści siedzi, oka jemu wylazły jak u krowy wzdętej na koniczynie”23.

      Wańkowicz usiłował pohamować Piaseckiego, jednak ten spokojnie zjadł kolejny kołdun i nic sobie nie robił z zakłócenia delikatnej równowagi politycznej – wszak kołduny to litewskie danie narodowe. Dziennikarz wyjaśniał, że zna doskonały sposób na spożywanie kołdunów: po zjedzeniu pięciu wypija duszkiem kieliszek nalewki Trisz Divinis. Należało zatem przypuszczać, że ma już na koncie 14 kolejek! Bagatelizując sytuację, spokojnie dodał, że zje nie tylko te kołduny, które ma na talerzu, lecz także pięć następnych. Dla Litwinów była to śmiertelna zniewaga.

      „Poleciał ja po pomoc – relacjonował Wańkowicz. – Ludzie z jego obozu politycznego [narodowcy – S.K.] nadbiegli, tłumaczą, rozczulił się:

      – I nie w myśli mnie było psuć, co Jagiełło zaczął. Niech już będzie moja krzywda pro publico bono.

      Skoczyli mi do Giry, na siłę siedemdziesiąty trzeci kołdun jemu wepchnęli, jak indyku orzechy włoskie w skorupach przed Wielkanocą się wtyka, no i rozumie się, muzyka tusz, Liudas klęknął, stęknąwszy, przed panią konsulową Harwatową, z jej rąk figurę polskiego świątka przyjął”24.

      „Z przeglądu reklam przedwojennych sklepów kolonialnych – zauważa Robert Makłowicz – widać, że docierały do nas między innymi: parmezan, kapary, ostrygi, pasztety strasburskie czy homary. Te produkty były wówczas bardziej powszechne niż dziś! Oczywiście były one dostępne tylko dla ludzi majętnych, ale mimo wszystko były na rynku i ktoś je kupował. Nawet patrząc z dzisiejszej perspektywy, można dostać oczopląsu, przeglądając przedwojenne reklamy pokazujące te wszystkie produkty”25.

      Sklepy kolonialne (delikatesy) stanowiły jednak tylko ekskluzywny dodatek do zwyczajowych miejsc handlowych. W dużych miastach, z Warszawą na czele, głównym miejscem zakupu żywności były targowiska. Warto pamiętać, że stołeczny Rynek Starego Miasta przestał pełnić tę funkcję dopiero w 1912 roku (!), ale nadal funkcjonował bazar zlokalizowany na Szerokim Dunaju, handlowano również pomiędzy Świętojerską a Franciszkańską. Największym warszawskim bazarem w tamtych czasach był jednak słynny Kercelak na Woli. Tam rzeczywiście można było dostać wszystko, a zakupy ułatwiał przejrzysty podział placu.

      Na początku XX stulecia nad Wisłę dotarły nowe trendy w dziedzinie handlu – uruchomiono hale targowe przy placu Mirowskim (Hale Mirowskie). Obiekt był skanalizowany, stoiska mięsne zostały wyposażone w marmurowe stoły, a podłogi wyłożono terakotą. Handel bazarowy ma jednak swoje prawa, dlatego – podobnie jak dziś – nie ograniczał się do zamkniętej przestrzeni. Hale Mirowskie nie były jedynym nowoczesnym punktem targowym w stolicy, funkcjonowała również hala targowa przy ulicy Koszykowej, a w 1938 roku rozpoczęto budowę nowoczesnego pawilonu handlowego na Marymoncie. Prace przerwano jednak we wrześniu 1939 roku, a po wojnie już ich nie wznowiono.

      W okresie międzywojennym ogólnowarszawski status uzyskał praski bazar Różyckiego przy ulicy Targowej. W jego pobliżu powstawały zakłady rzemieślnicze produkujące na potrzeby targowiska rozmaite towary, a miejscowi handlowcy błyskawicznie reagowali na zapotrzebowanie społeczne.

      „Pamiętam – wspominał jeden z bywalców targowiska – jak w latach 30. na bazarze Różyckiego sprzedawano takie małe pudełeczko, przez które przeciągnięta była nitka nasmarowana kalafonią. Przesuwanie pudełeczka w górę i w dół nitki dawało skrzypiący dźwięk. To urządzenia nazywało się »kiepura«. »Komu kiepurę za 50 groszy, komu?« – wołali sprzedawcy, wydobywając głos ze swych urządzeń przypominających gdakanie kury”26.

      W latach międzywojennych bazar Różyckiego nie uzyskał podobnego znaczenia jak Kercelak, zapewne miały na to wpływ mniej zorganizowane formy handlu obowiązujące na targowisku. Różycki sprawiał wrażenie zaniedbanego placu targowego z tymczasowymi straganami i kłębiącym się tłumem handlujących. Można tam było kupić i sprzedać wszystko – zarówno ubrania oraz sprzęty domowego użytku, jak i „drób, gołębie, króliki i inne żywe stworzenia”. Do tego dochodziły „sagany z flakami i podrobami podgrzewanymi na miejscu”. Nie było natomiast tłoku przy straganach z rybami, gdyż „drobnicę przez cały dzień dostarczali z pobliskiej łachy wiślanej wędkarze”. Natomiast wczesnym rankiem „można było często dostać dobrego sandacza, węgorza czy suma”27.

      Duże zaniepokojenie budził również stan sanitarny targowiska, a następcy Juliana Różyckiego, założyciela bazaru, koncentrowali się raczej na zarabianiu pieniędzy niż na inwestycjach.

      „(…) bazar Różyckiego mógłby uchodzić za wzorowy – komentowano na łamach »Głosu Pragi« w 1934 roku – gdyby… Co tu dużo pisać: wszyscy zrobili swoje. Przede wszystkim najbiedniejsi, drobni handlarze, którzy włożyli dużo starań, aby ich miejsce handlu wyglądało porządnie. Jeden tylko p. Różycki (…), bogacz, prawdziwy krezus, nie tylko w skali praskiej, lecz i warszawskiej, ograniczył się wyłącznie do wykonania – i to pod przymusem – tego, co mu nakazały wykonać władze. (…) Ile to trzeba było się namęczyć, by tego p. Różyckiego skłonić do wydania kilkunastu czy kilkudziesięciu złotych na doprowadzenie do porządku jakiegoś zaniedbanego drobiazgu. Doprawdy wstyd, p. Różycki, żeby na pana tracić tyle energii, podczas gdy pan powinien służyć przykładem ludności praskiej”28.

      Handel uliczny starano się ucywilizować również w innych miastach, za najlepszy sposób uznając budowę hal targowych. Powstawały one w Gdyni, Krakowie, Katowicach, ale także inwestowano w mniejszych miastach.

      „Od strony północnej – opisywano nową halę w Piotrkowie Trybunalskim – przedstawiony jest handel regionalny, przede wszystkim płodami rolnymi, uosabiany przez mleczarkę z bańkami, kobiety z koszami owoców СКАЧАТЬ